Polaryzujących tematów w debacie klimatycznej nie brakuje, ale technologia i populacja znajdują się w absolutnej czołówce. W obu tych przypadkach nawykowa dynamika dyskusji prowadzi do wytwarzania dwubiegunowego sporu, gdzie jedna strona pozycjonuje się jako ta „lepsza” pod względem praktycznym i/lub etycznym, poza nawias akceptowalnego dyskursu (czy też: bańki) wyrzucając wszelkie problemy i wątpliwości, tych zaś, którzy na nie wskazują, piętnując skreślającymi epitetami. W takiej zerojedynkowej sytuacji tracimy z oczu rzeczywistość z jej wszystkimi niuansami, zawikłaniami, niewygodnymi faktami.
Przyjrzyjmy się tym ostatnim.
Transformacja energetyczna to niezbędny element zmierzenia się z klimatycznymi wyzwaniami, ale bynajmniej nie aż taki game changer, za jaki jest w pewnych kręgach uznawana. Określanie kryzysu planetarnego mianem „problemu technicznego”, który da się rozwiązać dzięki odpowiednim technologiom i procedurom, jest niczym innym, jak zamykaniem oczu na złożoność sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy (czy raczej, w jaką się wpakowaliśmy). Nawet bowiem, jeśli uda nam się na śmietnik historii odesłać węgiel, ropę i gaz, na margines odsunąć energetykę wiatrową i wodną (których status jako „zielonej” energii jest wysoce problematyczny) i przejść na jakąś sensownie zorganizowaną i rozlokowaną kombinację fotowoltaiki z energią jądrową (pomijam zimną fuzję, od opanowania której wedle starego dowcipu nieustannie dzieli nas 10 lat), to bez szerszej transformacji kulturowej, czyli zmiany relacji ludzkich społeczeństw z zapewniającymi im przetrwanie ekosystemami, najbardziej nawet „czyste” technologie energetyczne nadal będą w najlepsze demolować żyjącą i życiodajną tkankę planety. Chodzi nie tylko o niewyobrażalne ilości surowców potrzebnych na produkcję elektrycznych samochodów i innych gadżetów eksploatacjonistycznego i konsumpcjonistycznego stylu życia, ale także o tę prostą prawdę, że drzewo zaatakowane piłą elektryczną umrze tak samo, jak zaatakowane piłą spalinową. Innymi słowy, bez głębszej zmiany nastawienia do przyrody, będziemy ją nadal niszczyć i rabować, tyle tylko, że innymi narzędziami. Napędzanie starego modelu polityczno-społeczno-ekonomicznego nowymi źródłami energii zawiedzie nas na skraj tej samej ekosystemowej przepaści, ku której pchają nas dziś paliwa kopalne, może tylko nieco później. Zmiany technologiczne muszą zatem towarzyszyć – a raczej być podporządkowane – zmianie kulturowej, która zapewni, że dotychczasowe wzorce konsumpcji, symbole statusu i hierarchie władzy przestaną sterować cywilizacyjną machiną destrukcji. Mówienie o tym wszystkim otwarcie to oznaka pragmatycznej postawy poszukującej autentycznych rozwiązań na bazie faktów, nie zaś przejaw technofobii, antynaukowy ferwor, czy też bajania nawiedzonych ekologów, jak to się czasem sugeruje lub wręcz mówi wprost. Rozumiem (i odczuwam) pokusę odpowiadania pięknym za nadobne – ostre słowa o folgowaniu ślepemu fanatyzmowi technologicznemu lub chowaniu się w „bezpiecznej przestrzeni” toksycznych urojeń same cisną się na usta – ale czy warto tak podsycać polaryzację?
W debacie o populacji przeszliśmy od niegdysiejszych ostrzeżeń przed rujnującym planetę przeludnieniem do dzisiejszych zapewnień, że problem tkwi nie w liczbie ludności, tylko w tym, jak gospodarujemy energią i zasobami ową ludność obsługującymi. Wedle tego poglądu, jeśli zaczniemy żyć w sposób bardziej zrównoważony – czy raczej, gdy stworzony zostanie system społeczno-gospodarczy owo zrównoważenie nam umożliwiający – nie będzie już miało znaczenia, ile osobników Homo sapiens zamieszkuje Ziemię. Sęk niestety w tym, że wielomiliardowa ludzkość nawet przy wyraźnej poprawie sytuacji energetycznej i surowcowej nadal będzie samym swoim rozmiarem i ciężarem rozpychać się niewspółmiernie pośród innych form życia – oraz w tym, że im więcej ludzi, tym więcej też ofiar klęsk żywiołowych i innych, nieopisanych i niespisanych ludzkich tragedii, ciał wyławianych z mórz i grzebanych w lasach. Klęski te, konflikty i wstrząsy są nie do uniknięcia w zdestabilizowanym świecie, ku któremu w zawrotnym tempie zmierzamy, ale skala populacji będzie tylko zwiększać ich morderczość; ignorując ten fakt, skazujemy jeszcze większą liczbę ludzi na cierpienie. Czekanie, aż notowany już dziś spadek przyrostu ludności sam załatwi sprawę, to za mało – trzeba odpowiednio nim zarządzać. Jak tego dokonać? Kształcenie dziewcząt i młodych kobiet odsuwa w czasie rodzicielstwo. Podobnie ułatwienie dostępu do środków antykoncepcyjnych. Podnoszenie świadomości także ma znaczenie: mowa tu o włączeniu kwestii klimatycznych do kalkulacji związanych z decyzją o wydaniu na świat biologicznego potomstwa. Do lamusa trzeba odesłać strategie demograficzne nastawione na zwiększanie dzietności. Czy to zadziała? Czy poskutkuje na czas? Nie wiem (powiedzieć, że kwestia jest złożona, to nic nie powiedzieć), ale rozmawiać trzeba, bo mniejsze zaludnienie regionów świata o lepszych perspektywach klimatycznych jak i tych o perspektywach gorszych to kluczowy element przygotowań do epoki katastrof post-naturalnych i związanych z nimi migracji. Inaczej wystawiamy się na spotęgowanie przyszłych kataklizmów humanitarnych, których dramatycznych zapowiedzi coraz trudniej nie dostrzegać. Chęć uniknięcia tych nieszczęść nie ma nic wspólnego z mizantropią czy ekofaszyzmem (!), o które oskarżane bywają osoby orędujące za dążeniem do zmniejszenia populacji – wręcz przeciwnie. I znów: rozumiem (i odczuwam) pokusę, by odpowiadać w podobnym tonie, oskarżając tych, którzy głoszą nieważność lub drugorzędność kwestii populacji, o ucieczkę w pretensjonalne zaznaczanie swojej ideologicznej przynależności (virtue signaling) zamiast autentycznej troski o prawdziwych ludzi w rzeczywistym świecie – ale czy to pomoże naprawić sytuację?
Ostatnia rzecz, której nam – tak jednostkom, jak instytucjom próbującym mierzyć się z największym wyzwaniem w dziejach, czyli katastrofą klimatyczno-ekologiczną – trzeba, to pułapka postępującej polaryzacji. Spadająca liczba negacjonistów klimatycznych starego typu, czyli tych zaprzeczających samemu faktowi zmian klimatycznych lub przynajmniej ich antropogeniczności, sprawia, że na pierwszy plan wysuwają się podziały pośród tych, którzy zdają sobie sprawę z realności kryzysu. Podziały równie co ów kryzys realne – ale czy koniecznie muszące prowadzić do tak szkodliwej polaryzacji? Piszę to jako ktoś, kto w debacie posługuje się zwrotem „fundamentalizm węglowy” na określenie postawy skupiającej się na ograniczeniu emisji CO2 przy jednoczesnym ignorowaniu ekosystemowych aspektów kryzysu, oraz ukuł termin „negacjonizm lite” na te postawy pozornie proklimatyczne, które w istocie negują pełną skalę wyzwania i proponują rozwiązania dalece niewystarczające. Podobnie, jak np. „ekofaszyzm”, są to cenne określenia opisujące rzeczywiste zjawiska, ale wystrzegajmy się posługiwania się nimi po to, by marginalizować niewygodne głosy i deprecjonować dyskutantów, z którymi nie całkiem nam po drodze.
Populacja jest problemem do rozwiązania, technologia nie jest rozwiązaniem problemu. Żeby mieć szansę odpowiednie rozwiązania wypracować, musimy unikać polaryzowania debaty, nawet – a może szczególnie – w najbardziej drażliwych tematach.
__________
Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.
Autor zdjęcia: Cory Schadt
