Złoty zrobił dla nas już wszystko, co mógł. Od kilku lat jest wyłącznie obciążeniem, czego skutki boleśnie odczuwamy dzisiaj przy szalejącej inflacji. Choć w większości jest to efekt pisowskiej polityki socjalnej, jej duża część to właśnie przyczyna utrata wartości przez złotego.
1 maja 2004, nieco przez mgłę, ale pamiętam moment wejścia Polski do UE – radość, trochę spełnienie marzeń. Wreszcie dołączamy do lepszego świata, odtąd ma być tylko lepiej. Pamiętam również, jak z moimi rodzicami jeździliśmy po Europie – z plikiem różnych walut, polskimi celnikami traktującymi każdego jak przemytnika i zazdrosnym spojrzeniem na to, jak tam jest lepiej. Lepiej robiło się tuż za Odrą – strażnik graniczny nie musiał być chamem i burakiem, a wybór żelek nie ograniczał się do rozmiaru paczki miśków Haribo. Moich rodziców, dobrze zarabiających prawników, stać było na mniej więcej tyle, co niemieckiego hydraulika. Ale już wkrótce miało być lepiej…
…to było 18 lat temu. Dziś Roman Giertych nie odmawia już na ulicach Warszawy różańca o ratunek przed brukselskim rozbiorem Polski, Leszek Miller nie wynajmuje CIA sal tortur na terenie Polski, a polscy rolnicy zamiast widłami dźgać brukselskiego okupanta, prędko przesiedli się z Zetorów i innych Biełarusiek na błyszczące Lamborghini czy znane z pisowskich wesel John Deere’y. Tak drodzy czytelnicy, w unijnych warunkach producent cementu może liczyć co najwyżej na przyłożenie podatków za emisję CO2, ale będący takim samym przedsiębiorcą producent ziemniaków z naszych podatków dostanie pomoc publiczną na zakup nowych maszyn. Potem tym ciągnikiem zablokuje Warszawę, bo mu cena skupu nie pasuje. Kali lubić wolny rynek tylko jak wolny rynek lubić Kali.
Ale… jedno się nie zmieniło. Choć jadąc za Odrę raczej nie zatrzyma nas gburowaty celnik, to wciąż poczujemy, że jesteśmy w innym świecie, nie tylko kraju. Wciąż czekać nas będzie wizyta w kantorze i koszty przewalutowania, wciąż przeżyjemy szok mentalny, że organy państwa przestrzegają prawa, a nie kierują się humorem partyjnego naczelnika. Głosując w 2003 roku za akcesją do UE, Polacy zdecydowali nie tylko w sprawie samego członkostwa – zdecydowali także w kilku kluczowych kwestiach traktatu akcesyjnego, w tym o przyjęciu wspólnej waluty euro. W traktacie z różnych przyczyn nie zamieszczono terminu. Poważni ludzie uznali, że traktują się poważnie i nowe kraje członkowskie wejdą do strefy euro w rozsądnym terminie. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz wolę suwerena politycy okazali się mieć w głębokim poważaniu.
Czy mogliśmy przyjąć euro od razu?
1 maja 2004 roku był ważną datą nie tylko dla historii Polski, przynosił także wielkie zmiany na bieżącej scenie politycznej – był to ostatni dzień Leszka Millera w roli premiera. Był to upadek pewnej epoki, zwiastujący nam trwające do dziś mroczne czasy POPiS-u. Nigdy potem nie mieliśmy już polityka, który wzbudzałby choćby naiwne nadzieje na bycie mężem stanu. Ale w tej trwającej nadal mrocznej epoce mieliśmy też momenty dobre – po 2 latach podpalania Polski przez obu Kaczyńskich do spółki z Lepperem i Giertychem upadł nie tylko rząd, ale i parlament. Ognia na dobre nie rozpalili, a przyspieszone wybory wygrała PO – znowu miało być nowocześnie, europejsko, z nadzieją – zamiast pisowskiej zaściankowości i nienawiści. Donald Tusk ogłosił, że w 2012 roku Polska przyjmie euro. Jaka ładna data – Euro na boiskach piłkarskich i w portfelu. Przynajmniej tak się wtedy wydawało.
1 maja 2022 minęło właśnie 18 lat od akcesji Polski do Unii. I co? I nico. Była to jedna z wielu niespełnionych obietnic PO, w portfelach dalej brzęczą nam coraz mniej warte złotówki. W sumie nie mam wiedzy, aby PO kiedykolwiek dotrzymała jakiejkolwiek obietnicy. Oczywiście w pierwszych latach od akcesji temat euro był abstrakcyjny. Obok samej woli koniecznym jest bowiem spełnienie warunków traktatu z Maastricht:
- inflacja nie wyższa niż 1,5 pkt proc. od średniej inflacji strefy euro,
- dług publiczny poniżej 60 proc. PKB,
- deficyt budżetowy poniżej 3 proc. PKB,
- stopy procentowe nie wyższe niż 2 pkt proc. od strefy euro,
- kurs wymiany +/-15 proc. przez okres 2 lat.
Po pierwsze, spełnienie tych kryteriów jest nie tylko korzystne, ale powinno być dogmatem banku centralnego i rządu każdego państwa świata, niezależnie od planów zmiany waluty. To po prostu cechy stabilnych finansów oraz stabilnego i bezpiecznie zarządzanego państwa. O ile przez lata nie mieliśmy problemu z poziomem zadłużenia czy inflacją, to poziom deficytu czy stóp procentowych zdecydowanie odbiegał od eurolandu. Tylko że odbiegał na tyle niewiele, by było możliwe wytyczenie realnej i konsekwentnej ścieżki dojścia do zmiany waluty. Nie da się tego zaniechania wytłumaczyć kryzysem z lat 2007-2009. Tak, przeszkodziło to nam, co więcej wtedy złoty pomógł nam przejść przez ten kryzys względnie suchą stopą. Tyle że dziś jesteśmy w zupełnie innej sytuacji gospodarczej i złoty nam już nie pomoże. Gdyby wiele lat temu udało nam się zmienić walutę, dziś bylibyśmy dużo bezpieczniejsi. Powiodło się to się krajom bałtyckim, powiodło się Słowacji. Nam też by się udało, gdyby nie sabotowanie interesu Polski przez niektórych polityków. Gdzie dziś jesteśmy? Dalej tam, gdzie 20 lat temu. Grecki przypadek pokazuje, jak ważne jest trwałe spełnienie tych kryteriów. Sprzątanie bałaganu, jaki zgotował nam PiS, potrwa co najmniej dekadę i to tylko jeśli uwolnimy się od nich w najbliższych wyborach.
Po co nam w ogóle euro?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba mieć świadomość plusów i minusów posiadania własnej waluty. Plusem jest niewątpliwie możliwość relatywnie swobodnego kształtowania polityki pieniężnej. Relatywnie, bo nie jesteśmy samotną wyspą na oceanie i działalność NBP musi korespondować z tym co się dzieje dookoła nas. Pomińmy w tej ocenie Adama Glapińskiego i karykaturę banku centralnego, jaką uczynił z NBP. Poza tym haniebnym epizodem to zawsze była szanowana na świecie instytucja działająca zgodnie ze swym mandatem. W ograniczonym zakresie możemy także wpływać na kurs naszej waluty, choć ten miecz jest obosieczny. Powtarzane slogany o tym, jak taniejący złoty wspiera eksporterów, są zwyczajną bzdurą. Tani złoty wspiera faktycznie eksport – zboża, węgla, ziemniaków. Tego, co od początku do końca powstało w Polsce, a to w praktyce dotyczy tylko takich produktów. Cały prawdziwy przemysł działa na zasadzie produkcji komponentów w różnych częściach świata i ich finalnego montażu w kraju producenta. Czyli kupujemy części składowe za granicą i składamy u siebie. W oparciu o łańcuchy dostaw i kontrakty długoterminowe. W rezultacie szybka utrata wartości złotego może oznaczać dla eksportera dopłacanie do produktu, którego komponenty kupił za granicą po niekorzystnym kursie. Analogiczne kontrakty odbywają się także w przypadku importu. Choć tania złotówka czyni produkty importowane drogimi i wspiera w ten sposób produkcję krajową, to znowu uderza w produkty złożone oraz w importerów, zobowiązanych do dostarczenia towarów po cenie poniżej tej, po której je kupili.
Biznes nie potrzebuje złotówki ani taniej, ani drogiej – potrzebuje jej stabilnego kursu, jakikolwiek ten kurs by nie był. Tymczasem polski złoty jest i zawsze będzie zbyt małą walutą, aby być odpornym na zawirowania, co widzimy choćby po wojnie w Ukrainie. Kurs spadł o kilkanaście procent w kilka tygodni i nie byliśmy w stanie nic na to poradzić. Na takie wahania odporne są duże waluty dużych gospodarek, jaką jest euro. Większość naszego eksportu idzie do krajów Unii Europejskiej – posiadając tą samą walutę, co nasi kontrahenci, pozostajemy już całkowicie odporni na zmiany kursu waluty. Ponadto wspólna waluta ułatwia naszym sklepom sprzedaż zagraniczną, a nam jako klientom zakupy z zagranicy. Choć dziś istnieje wiele firm finansowych ułatwiających takie transakcje i obniżających koszty przewalutowania, to one wciąż istnieją i przeszkadzają.
Otwierając się na strefę euro, zyskujemy dostęp do europejskiego rynku finansowego i nieporównywalnie tańszych kredytów. Zarówno dla odbiorców indywidualnych, jak i dla firm. Duże i profesjonalne podmioty już dziś sobie z tym radzą, ale nie ukrywajmy – dla przeciętnego Kowalskiego to wciąż abstrakcja. Dostęp do kredytów to także rynek publiczny – choć własna waluta daje niewielkie korzyści w kontekście dywersyfikacji portfela zagranicznych kredytodawców, to wciąż pozostajemy egzotyką na mapie i te korzyści osiągamy tylko traktowani jako taka egzotyka. Dla maklera z Nowego Jorku, chcąc czy nie chcąc, jesteśmy czymś takim, czym dla nas jest Malezja albo Paragwaj. Niech każdy z nas się zastanowi, ile wie na temat tych krajów. Mniej więcej tyle będzie wiedzieć przeciętny mieszkaniec USA o Polsce. Tymczasem nie trzeba wiedzieć, gdzie leży Arizona – większości wystarcza informacja, że leży w USA i ludzie mają tam dolara, aby pozycjonować ten stan odpowiednio wyżej niż wspomniane wcześniej kraje. Dokładnie tak samo działa członkostwo w UE i strefie euro. Bilans korzyści i strat wynikających z posiadania złotego jest bardzo niekorzystny w porównaniu z euro.
Strefa euro to też unia w unii, od kilku lat z osobnym budżetem. Od dawna mówimy o Europie różnych prędkości i tu idealnie wpisujemy się w naszą narodową tradycję bycia zacofanym. Gdy Europa paliła czarownice, my szczyciliśmy się tolerancją, ale jak na zachodzie stosy pogasły, to u nas zapłonęły. Gdy Unia pogłębia integrację, my do spółki z Brytyjczykami robimy dywersję dumni, że u nas wciąż „biją murzynów”. Wiecie Państwo, kto jest naszym stałym przedstawicielem przy ONZ? Ten sam Krzysztof Szczerski, który chciał do paszportów wpisywać pacierze, a polskimi emigrantami rechrystianizować Europę.
Brytania z wozu, Europie lżej… a PiS brata się z Orbanem i tak w kółko. Ironią jest, że ten sam Mateusz Morawiecki, który kilka lat temu zastanawiał się co u nas jest nie tak i dlaczego nie weszliśmy w Oświecenie, dziś wraz z PiS-em wyprowadza nas z Europy.
Elementem pomijanym w debacie o euro jest także aspekt bezpieczeństwa, czysto wojskowego. Integracja ze strefą euro powoduje, że nasi zachodni sojusznicy, chcąc czy nie chcąc, będą zmuszeni nas bronić, choćby ze względu na wpływ naszej gospodarki na ich własną. Taka perspektywa byłaby wystarczająca, aby nikt nas nie zaatakował. Ale PiS woli powołać na drugą kadencję w NBP człowieka, który obiecuje, że nie dopuści do przyjęcia euro. Władimir Putin bardziej sprzyjających mu władz w Warszawie nie mógł sobie wymarzyć. PiS woli wydać miliardy na koreańskie samoloty nadające się do walki co najwyżej z piratami w Somalii niż pozwolić naszej gospodarce rozwinąć skrzydła. Koreańczycy kilka lat temu usunęli i skazali swoją ówczesną prezydent za korupcję. Andrzej Duda raz już ułaskawił twórcę nomen omen CBA. Szlaki są przetarte.
Złoty zrobił dla nas już wszystko, co mógł. Od kilku lat jest wyłącznie obciążeniem, czego skutki boleśnie odczuwamy dzisiaj przy szalejącej inflacji. Choć w większości jest to efekt pisowskiej polityki socjalnej, jej duża część to właśnie przyczyna utrata wartości przez złotego.
Gdzie zmierzasz, Polsko?
Czy euro to same plusy? Nie, absolutnie nie. Zmiana waluty (każda) to zawsze ryzyko podniesienia cen w sklepach, oddanie kontroli nad walutą do wspólnego banku centralnego, utrata pewnych korzyści z odrębnej waluty. Ale samych plusów nie ma też przynależność do Unii Europejskiej. Przecież to też pewne minusy i najmniejszym wymiarem kary są żarówki, ładowarki, prostowanie bananów czy pozostałe idiotyzmy wymyślane przez brukselskich urzędników. Pacjenci szpitala psychiatrycznego nie wymyślą takich głupot, jak urzędnik z nadmiarem wolnego czasu. Tylko czy po 18 latach mamy wątpliwości, że to się nam opłacało? Czy ktokolwiek poważnie wierzy, że gdybyśmy w 2004 roku nie weszli do UE, dziś żyłoby nam się lepiej? Historii alternatywnej nie trzeba sobie wyobrażać – można pojechać na Białoruś, do Ukrainy. Teraz pewnie łatwiej będzie do Mołdawii. Właśnie taka byłaby dziś Polska poza UE i nie tylko o zasobności portfela mowa.
Tak samo jest z euro – mimo oczywistych i obiektywnych jego minusów dziś, w 2022 roku, polska gospodarka nie ma większego obciążenia i hamulca dla rozwoju niż polski złoty. Im szybciej wymienimy złotówkę na euro, tym szybciej dogonimy Europę. Czy mamy na to szanse w najbliższym czasie? Mizerne… i to nie tylko kwestia woli politycznej. Dzięki katastrofalnym rządom PiS dziś nie spełniamy żadnego z kryteriów Maastricht. O ile zapisany w naszej konstytucji limit zadłużenia 60 proc. PKB jest obchodzony poprzez wyrzucenie części wydatków do PFR i BGK, tak już europejska statystyka liczy te kwoty tak, jak powinny być liczone. Choć, co prawda, grecki czy włoski przypadek pokazuje, że kryteria te nie są traktowane jako sztywne i absolutne, to w naszym najlepszym interesie jest nie robić wyjątku. Jeśli chcemy mieć te same stopy procentowe i politykę pieniężną, co strefa euro, to dla własnego dobra musimy stworzyć sobie te same warunki, jakie oni mają. Niestety jest to mało prawdopodobne w najbliższej dekadzie, dalej będziemy na peryferiach świata zachodniego, na co sami sobie ciężko zapracowaliśmy.
