W piątek, 29 października wziąłem udział w dyskusji o kryzysie demokracji przedstawicielskiej i praworządności podczas konferencji „Chrześcijanie wobec kryzysów Europy” w Krakowie. Kilka dni przed konferencją dowiedziałem się, że jeden z uczestników waha się, czy wziąć w niej udział. Nie ze względu na temat czy obsadę, lecz dlatego, że pojawią się na niej głosy krytyczne wobec rządu. Żeby było jasne: ta osoba nie została zaproszona jako prelegent – obawiała się, czy powinna usiąść wśród publiczności. Takie wypowiedzi i postawy powinny skłonić tych konserwatystów, którzy wciąż trwają przy PiS, do zadania sobie pytania – dokąd zabrnęliśmy? Oto ludzie zaczynają mieć wątpliwości, czy mogą posłuchać debaty, do której zaproszono przedstawicieli opozycji.
Przypomniał mi się przy tej okazji pogrzeb premier Margaret Thatcher, kontrowersyjnej polityk, która bez wątpienia głęboko podzieliła brytyjskie społeczeństwo. Byłem na pogrzebie jako minister spraw zagranicznych i kiedy wspólnie z żoną szliśmy w kierunku kościoła, zapytaliśmy jednego z policjantów, którędy na pogrzeb pani Thatcher? „A Państwo do katedry czy na protest?”, grzecznie odpowiedział pytaniem. To jest mój ideał państwa. Państwa, w którym instytucje – jak policja, wojsko, czy służba cywilna – są autonomiczne wobec polityki, a politycy rozumieją, że te instytucje nie są ich zasobem partyjnym czy osobistym, tylko że czasowo nimi zawiadują. To jedna z zasadniczych różnic między cywilizacją zachodnią, a cywilizacją typu postsowieckiego.
Populizm to w polityce nic nowego. Juliusz Cezar został dyktatorem stojąc na czele frakcji populares. Władzę zdobył dzięki bogactwom, które po podboju Galii trafiły bezpośredniego do niego, a następnie posłużyły do opłacenia legionu żołnierzy potrzebnego do zajęcia Rzymu. Jego adoptowany syn, Oktawian, połowę spadku po śmierci Cezara rozdał ludowi Rzymu, w ten sposób kupując sobie jego przychylność i utrwalając system władzy absolutnej.
Obecna fala populizmu nie ogranicza się oczywiście tylko do Polski czy naszego regionu. Jesteśmy częścią szerszego trendu. Zawsze oponuję, kiedy politycy z Zachodu próbują wykazać, że populistyczny zwrot to problem wyłącznie wschodnioeuropejski. I Brexit, i wybór Donalda Trumpa były przejawem tej samej choroby, która ma swoje korzenie ekonomiczne, komunikacyjne i kulturowe. Stawiam tezę, że Zachód jest dziś bardziej marksistowski niż Wschód, bo obecnie to na Zachodzie dominuje przekonanie, że baza determinuje nadbudowę – że jeśli źle dzieje się w gospodarce, to wyborcy z pewnością wymienią rząd. Przykład Polski, gdzie po ćwierćwieczu nieustannego rozwoju gospodarczego obywatele oddali władzę populistom, nie potwierdza tego przekonania.
Jeśli już mamy odwoływać się do języka marksistowskiego, to do opisu sytuacji w wielu krajach demokratycznych lepiej nadaje się pojęcie fałszywej świadomości znacznej części elektoratu. W Stanach Zjednoczonych na przykład, Donald Trump zdobył władzę szermując hasłami godności zwykłego człowieka i strasząc wojną kulturową, po czym obniżył podatki najbogatszym, kosztem interesów większości swojego elektoratu. Mimo to poparcia wyborców nie stracił.
O sukcesie populistów nie decydują więc wyłącznie, a nawet nie przede wszystkim, kwestie ekonomiczne. Dużo ważniejsze są, moim zdaniem, przyczyny kulturowe i komunikacyjne. Kulturowe wynikają między innymi ze spadku religijności. Jeszcze 20 lat temu zarówno Polska, jak i Stany Zjednoczone były krajami o wysokim odsetku osób religijnych. Dziś spadki widać i tu, i tu, a Polska zajmuje najwyższe miejsca w świecie, jeśli chodzi o spadek religijności między pokoleniami młodych i starszych. Spadek religijności nie musi jednak oznaczać zmiany poglądów z prawicowych na lewicowe. Wręcz przeciwnie, może prowadzić do radykalnego przesunięcia na prawo, jeśli miejsce religii zajmuje nacjonalizm.
Czynnik drugi to rewolucja komunikacyjna. Przewroty komunikacyjne także w przeszłości prowadziły do rewolucji politycznych. Trudno sobie wyobrazić sukces reformacji bez wynalazku druku, który obniżył cenę książek i pozwolił na szeroką dystrybucję Biblii – już nie po łacinie, ale w lokalnych językach, co wielu wiernym pozwoliło studiować Pismo Święte samodzielnie, bez pośrednictwa katolickich duchownych. Kolejna radykalna zmiana – ufundowanie i popularyzacja pierwszych gazet, a wraz z nimi wywrotowych idei – była jedną z przyczyn rewolucji francuskiej. Wreszcie radio, które niekiedy dobrze służyło politykom demokratycznym – na przykład prezydentowi Franklinowi D. Rooseveltowi w USA – ale stało się także kluczowym narzędziem propagandy komunistycznej i nazistowskiej. Dzisiejsze przemiany są jeszcze bardziej radykalne. Do tej pory izolowane grupy radykałów łatwo organizują się sieci, tworząc wpływowe siły polityczne.
Populizm występuje w różnych miejscach i czasie, w różnych proporcjach. Prawdziwym wyzwaniem populiści stają się jednak dopiero wówczas, gdy przejmują władzę lub mogą szachować rząd. Zdobycie przez populistów tej pozycji zależy w dużym stopniu od reguł rządzących systemem wyborczym i wahań poparcia dosłownie kilku procent elektoratu. Gdyby Donald Trump kandydował na prezydenta przy ordynacji wyborczej, jaka obowiązuje w Polsce, przegrałby z kretesem, bo zarówno w wyborach w 2016, jak i 2020 roku dostał o kilka milionów głosów mniej niż jego konkurenci. Gdyby polska ordynacja stosowana przy wyborach parlamentarnych była naprawdę proporcjonalna, to Zjednoczona Prawica zdobyłaby nie 235 mandatów, ale około 200 mandatów, ale około i też nie byłaby zdolna do samodzielnych rządów.
Wpływ mediów – przede wszystkim mediów społecznościowych – nie jest aż tak wielki, jak niekiedy sobie wyobrażamy. Facebook i Twitter nie są w stanie łatwo zmienić opinii 30 procent ludzi, ale mogą pomóc w przekonaniu 3 procent. I to niekiedy wystarczy. Na Węgrzech, gdzie mamy do czynienia z podobnymi procesami jak w Polsce, a partia rządząca także wykorzystuje raz zdobytą władzę do zabezpieczenia się przed jej utratą, opozycja poszła po rozum do głowy i zjednoczyła się dopiero po trzech przegranych wyborach. Otwarte pozostaje pytanie, czy politycy naszych partii opozycyjnych wyciągną wnioski szybciej, czy w tym samym tempie. Mam nadzieję, że nastąpi to szybciej.
Nie mamy czasu do stracenia, bo systemy prawne są trwałe i skuteczne w ochronie obywateli przed nadużyciami władzy, tylko jeśli ludzie powołani do stania na straży prawa sami się do tego prawa stosują. Sytuacja, w jakiej znaleźliśmy się jako państwo – zarówno, gdy chodzi o poszanowanie polskiej Konstytucji, jak i prawa europejskiego – jest wynikiem przestępstw. Spór z instytucjami unijnymi wynika z przestępczych działań konkretnych osób tworzących obecną władzę w Polsce. Wynika z mianowania sędziów-dublerów Trybunału Konstytucyjnego na miejsca już obsadzone, wynika z powołania wbrew prawu upolitycznionej Krajowej Rady Sądownictwa, wynika ze stworzenia systemu dyscyplinującego sędziów, który zagraża ich – gwarantowanej w Konstytucji – niezależności.
A wszystko zaczęło się od tego, że ówczesna premier Beata Szydło odmówiła uznania i wydrukowania wyroku Trybunału Konstytucyjnego rozstrzygającego, jacy sędziowie TK zostali nominowani prawidłowo i jakie miejsca w TK pozostają do obsadzenia. Aby uniknąć takich sytuacji w przyszłości, przestępcze działania konkretnych polityków obecnej władzy nie mogą ujść płazem. Bo gdyby pięć czy dziesięć lat temu powiedzieli mi Państwo, że polski rząd zadeklaruje, że będzie wybiórczo realizował traktaty europejskie, że nie będzie uznawał orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości UE i że polski premier będzie straszył III wojną światową, którą rozpocznie konflikt Polski z Unią Europejską, to powiedziałbym, że to niemożliwe i niewyobrażalne. A w takim punkcie jesteśmy dzisiaj.
Autor zdjęcia:Ryoji Iwata