Na początku października wybraliśmy nowych posłów i senatorów – w ten sposób zweryfikowaliśmy działalność publiczną większości z nich. Jednak ocena minionej kampanii wyborczej nie może dotyczyć wyłącznie polityków, powinniśmy bowiem zastanowić się: czego z niej dowiedzieliśmy się o naszym społeczeństwie?
Piętnastominutowa podróż taksówką przez Warszawę bardzo szybko zamienia się w narzekanie na kampanię wyborczą. Taksówkarz komentuje plakaty, które mijamy, w bardzo dosadnych słowach opisując widocznych na nich polityków. Na samym końcu pokazuje mi widoczny z oddali Stadion Narodowy i krzyczy: „A tam, na górze, to ja bym ich wszystkich powiesił!”.
Przypadek? Najprawdopodobniej nie, z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że w trakcie kampanii wyborczej podobnie wygląda podróż większością polskich taksówek, wizyt u fryzjera oraz sąsiedzkich rozmów. Wspomina o tym Marek Kondrat w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”, która została opublikowana dzień przed wyborami: „Taksówkarz mówi: >Wszyscy kradną, nie ma na kogo głosowaćNie ma na kogo głosować, bo odkąd zniknęła nieboszczka Unia Wolności, to polityka sparszywiała
Kondrat słusznie zauważa, że polskim problemem nie są wyłącznie symbolicznie narzekający na wszystko wokół taksówkarze. Tegoroczna kampania wyborcza pokazała, że ramię w ramię z nimi stoją – jak nazwał ich aktor – przedstawiciele polskiej inteligencji. Jej niechęć do polityki ma kilka źródeł; tęsknota za Unią Wolności, o której wspomina Marek Kondrat to akurat – niestety – coraz rzadszy powód wyborczego bojkotu. „Nie ma na kogo głosować”, było hasłem środowisk zagubionych po przemianach w 1989 roku. Paradoksalnie, to właśnie ta, opuszczona przez polityków, grupa szybko stała się obiektem adoracji wielu partii politycznych – m.in. Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Samoobrony i Polskiego Stronnictwa Ludowego – i dziś w większości znalazła swoich faworytów. Natomiast jej przewodnie hasło zaczęło rozbrzmiewać w całym społeczeństwie.
Cała Polska nie ma na kogo głosować – wyborcy lewicy narzekają na brak prawdziwej lewicy; wyborcy prawicy na brak prawdziwej prawicy. Wszyscy czekają na pojawienie się nowej formacji, która w końcu stanie się tym, czego od polityki wymagają. Jednak, gdy nowa siła się pojawia, znów kręcą nosem – czy to na Ruch Palikota (mimo że ta partia osiągnęła polityczny sukces, nietrudno znaleźć opinie, twierdzące, że to nadal nie jest to na co czekają), czy Polska Jest Najważniejsza. Siedem startujących w wyborach parlamentarnych partii, to nadal dla nas za mało. Z jakiegoś powodu polskie społeczeństwo nie potrafi podchodzić do polityków elastycznie. Strach bowiem pomyśleć, co by się działo, gdybyśmy – jak Anglicy i Amerykanie – mogli wybierać tylko dwie lub trzy partie. Dziś, gdy na polskiej scenie politycznej mamy do wyboru wszystkie nurty: lewicę, centrolewicę, centrum, centroprawicę i prawicę, stwierdzenie, że nie ma się na kogo głosować, wydaje się całkowicie oderwane od politycznej rzeczywistości. Dlaczego więc tak często je słyszymy?
Ważnym elementem tej układanki jest środowisko „Krytyki Politycznej”, o jego zachowaniu Sergiusz Kowalski napisał w „Gazecie Wyborczej” bardzo ważny – i nieco pominięty w burzliwym, kampanijnym czasie – tekst. W artykule „Sojusznik z lewej” opisał najważniejsze mechanizmy rządzące wyborami politycznymi tego lewicowego czasopisma. Kowalski skupił się przede wszystkim na dwóch zjawiskach: po pierwsze – zbliżaniu się „Krytyki Politycznej” do Prawa i Sprawiedliwości (pisze m.in.: „Co wybory, regularnie jak w zegarku, „Krytyka Polityczna” wybiera większe zło, bo mierzi ją mniejsze”); po drugie – nawoływaniu do nieuczestniczenia w wyborach.
Kowalski analizuje akt bojkotowania wyborów; pokazuje podobieństwo – pod tym względem – elit lewicowych i prawicowych: „Pierwsza feministka Kinga Dunin i bard prawicy Paweł Kukiz, bynajmniej nie z KP, deklarują jednym głosem niezainteresowanie niedzielnymi wyborami”. Rzeczywiście, do Kingi Dunin i Pawła Kukiza – o których pisze Kowalski – można dodać także Zbigniewa Hołdysa, który w „Fakcie” zadeklarował, że „nie zamierza iść na wybory”, ponieważ „kiedy będzie kandydowało parę tysięcy kretynów na stanowiska parlamentarne, nikt mnie nie zmusi, żebym zagłosował na jednego z nich, tylko dlatego, że go uznam za mniej groźnego kretyna”.
Bardzo trudno nazwać grono kandydatów do polskiego parlamentu „kretynami” – wśród nich można przecież znaleźć dziesiątki wybitnych specjalistów w swoich dziedzinach. Jednak zachowanie Zbigniewa Hołdysa jest groźne, znacznie groźniejsze niż przeintelektualizowane deklaracje redakcji „Krytyki Politycznej”, nie tylko dlatego, że muzyk stosuje drastyczne uproszczenie. Nie należy także przeceniać dzisiejszej siły oddziaływania Hołdysa jako autorytetu, jednak trzeba zwrócić uwagę na medium, którym muzyk się posługuje. Wykrzyczane na łamach lewicowego portalu poglądy będą w dużej mierze przekonywać tych, którzy do poglądów Sławomira Sierakowskiego są przekonani od dawna. Natomiast Zbigniew Hołdys wygłasza swoją opinię na łamach „Faktu”, który ma bardzo szeroki odbiór społeczny – w ten sposób albo kreuje myślenie, że „wszyscy politycy to kretyni”, albo – co wbrew pozorom nie jest wcale mniej groźne – legitymizuje je swoją medialną opinią.
Kolejnym ważnym filarem politycznego bojkotu jest rozczarowanie. To słowo w czasie kampanii wyborczej zrobiło zawrotną karierę medialną, ponieważ było najczęściej przytaczanym przez publicystów hasłem, które spowodować miało rzekomą (ponieważ w rzeczywistości nieistniejącą – mówił o tym m.in. prof. Radosław Markowski) awersję najmłodszych wyborców do Platformy Obywatelskiej. Kilka tygodni przed wyborami „Gazeta Wyborcza” opublikowana list czytelnika o wymownym tytule „Nie głosuję na PO i nie jestem >gówniarzem. Sergiusz Łukasiewicz – autor listu – opisywał w nim swoje rozczarowanie rządami Platformy Obywatelskiej; mimo że cztery lata temu głosował na nią, nawet specjalnie jechał kilkaset kilometrów, żeby oddać głos, nie ma zamiaru uczynić tego ponownie.
Opublikowany przez „Gazetę Wyborczą” list – a sam fakt publikacji pozwala przypuszczać, że został on z jakiegoś względu wyróżniony – ukazuje ogromny brak kompetencji w ocenie działań politycznych. Krytyka rządu opiera się przede wszystkim na braku reform („byłem przekonany, że premier Tusk okaże się odpowiednikiem Margaret Thatcher albo Ronalda Reagana”) przy jednoczesnych zarzutach natury prywatnej (tutaj autor listu odwołuje się do kolegi, który po studiach nie może znaleźć pracy: „Ma 26 lat. Mieszka z rodzicami. A jednak żyje na swój koszt i nie traci nadziei, chociaż obecna Polska za lata spędzone na uczelni ma mu do zaoferowania tylko tyle”).
Autor listu wymaga więc jednocześnie od rządu twardych, neoliberalnych reform i tego, aby państwo zajmowało się – bo jak inaczej można rozumieć zdanie „obecna Polska za lata spędzone na uczelni ma mu do zaoferowania tylko tyle”? – rynkiem pracy w sposób niewiele mający wspólnego z polityką Margaret Thatcher i Ronalda Reagana. Tę sprzeczność zauważył Daniel Passent, który na swoim blogu polemizował z autorem listu, pisząc: „Nie wiem, czy jest wiele państw rozwijających się, gdzie byłyby spełnione postulaty młodego człowieka – niczym nieograniczone darmowe studia, stypendium naukowe i kredyt mieszkaniowy, czyli całkowite przejście na utrzymanie państwowe”.
Skąd ten paradoks w liście Sergiusza Łukasiewicza? Zapewne stąd, skąd bierze się lwia część krytyki polityków – nie tylko ostatniego rządu Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego, ale także wszystkich poprzednich: z patrzenia na politykę i struktury państwowe przez pryzmat własnych problemów. Student, przed którym stoi perspektywa szukania pracy, będzie wymagał tego, żeby państwo zapewniło mu spokojne zatrudnienie; policjant i nauczyciel – podwyżek w sektorze państwowym; hodowca papryki – odszkodowania za utracone plony. To, oczywiście, naturalne – Polska nie jest wyjątkiem, w innych państwach obywateli także interesują prywatne korzyści. Każdy ma także prawo wymagać od polityków zmian, które bezpośrednio dotyczą jego życia. Problem zaczyna się jednak wtedy, gdy te oczekiwania zupełnie mijają się ze zdrowym rozsądkiem.
Przykłady można mnożyć – w powyborczym numerze „Wprost” opublikowana została ankieta, w której znani i nieznani obywatele przedstawiali swoje postulaty dla nowego rządu. Wśród nich była również Manuela Gretkowska: „Zamiast myśleć o zniesieniu przywilejów dla artystów, trzeba całkowicie znieść dla nich podatki.”. Gretkowska tłumaczyła swój postulat nadzwyczaj patetycznie: „To artyści od wieków ratowali polskość, podtrzymywali na duchu i tworzyli wartości niezbędne dla rozwoju cywilizacji”. Swoją drogą – interesujące, czy pisarka uważa, że jej postulat powinien dotyczyć także księży? W końcu oni także ratowali polskość i tworzyli wartości niezbędne dla rozwoju cywilizacji.
Niepojące jest również to, że w te nastroje społeczne wpisywały się wszystkie najważniejsze polskie media: od „Faktu”, przez „Gazetę Wyborczą” i „Wprost”, po „Krytykę Polityczną”. Być może to właśnie ta legitymizacja oczekiwać spowodowała, że na drodze autokaru, którym po Polsce jeździł Donald Tusk, można było spotkać dziesiątki osób, które rozwiązania swojego problemu oczekiwały nie od władz samorządowych czy pomocy społecznej, ale bezpośrednio od premiera rządu. W ten motyw wpisało się także jedno z najtragiczniejszych wydarzeń minionej kampanii: nieudana próba samobójcza pod Kancelarią Prezesa Rady Ministrów.
„Żaden premier nie zajmie się milionem spraw indywidualnych” – powiedział Włodzimierz Cimoszewicz, komentując rozmowę Donalda Tuska z jedną z mieszkanek Kutna. Być może były premier jako jeden z niewielu zachował w minionej kampanii zdrowy rozsądek. Jeśli najważniejsze polskie media – a wraz z nimi obywatele – w przyszłości nie postąpią tak samo, może nam grozić całkowity paraliż kontaktów pomiędzy władzą a społeczeństwem. Taksówkarz będzie obrażony, bo politycy kradną; artysta, że musi płacić podatki, chociaż kształtuje kulturę; inteligent, ponieważ Unii Wolności już nie ma, a rolnik, że nie dostał odszkodowania za zeszłoroczną powódź. Wtedy wszyscy razem zgodnie przestaną uczestniczyć w wyborach, a wyborczy egoizm całkowicie przysłoni szersze spojrzenie na politykę. Konsekwencji takiego zachowania jest jednak znaczenie więcej – chociażby fakt, że obywatele traktują władzę jako remedium na wszystkie problemy.
Tę pesymistyczną wiwisekcję polskiego społeczeństwa niespodziewanie zakończy optymistyczny akcent: „Też się czuję sierotą po Kuroniu i Geremku. Też tęsknię za ludźmi dużego formatu, z intelektem i poczuciem humoru. Może to drugie nawet ważniejsze. Ale takiego gadania, że >nie ma na kogo głosować