Było tak: ruchy miejskie szły do wyborów silnie wspierane przez „Gazetę Stołeczną”. Zasadniczym hasłem była ZMIANA, walka ze skorumpowaną Platformą Obywatelską zwaną Platformą Deweloperską, stronienie od polityki i ideologii oraz wprowadzenie do władz mieszkańców, a nie zgranych przez lata polityków. Plan się nie powiódł, w wyborach do Rady Miasta Stołecznego Platforma osiągnęła największe w historii zwycięstwo i samodzielną większość. Ale w jednej z 18 dzielnic, komitetowi Miasto Jest Nasze udało się zdobyć przyczółek: cztery mandaty na 25 w Radzie Dzielnicy.
Ten wynik pozwalał kamuflować przegraną twierdzeniem o zrobieniu wyłomu w murze, „Gazeta Stołeczna” doniosła wręcz o „spektakularnym zwycięstwie”, a fejsbukowi zwolennicy ugrupowania nie posiadali się z radości. Do czasu. Pierwszym zgrzytem była informacja, podawana z niejakim zażenowaniem, że Miasto jest Nasze podpisało umowę koalicyjną z… Platformą Obywatelską. I to zaledwie parę tygodni po tym, jak jego przedstawiciele deklarowali, że ich głównym celem jest odsunięcie od władzy PO. Stowarzyszenie zaczęło otrzymywać od swoich wyborców głosy rozczarowania, a nawet oburzenia i zarzuty o skorumpowanie stołkami. Przewodniczący Miasto Jest Nasze Jan Śpiewak zaczął wówczas zapewniać, że umowa ma charakter „programowy”, ale nie dało się ukryć, że ugrupowanie zainteresowało się stołkami w Radzie i w Zarządzie Dzielnicy. Z ust przedstawicieli MJN nagle zniknęły słowa wrogości i pogardy do PO, a zamiast nich pojawiły się inne: o wspólnym działaniu dla miasta, o wspólnych celach. Dla wielu zwolenników już to stanowiło zbyt wiele i na profilu MJN pojawiły się komentarze o zmarnowanych głosach, jednak prawdziwe piekło rozpętało się w ubiegłym tygodniu.
Walka o stołki
Pogłoski o podkradaniu radnych MJN przez Platformę od początku były prawdopodobne, gdyż Platformie brakowało zaledwie dwóch głosów do uzyskania większości w Radzie Dzielnicy. Jednak przewodniczący stowarzyszenia oficjalnie im zaprzeczał. Uważnym obserwatorom wydały się już pewne, gdy nagle „Gazeta Stołeczna”, zawsze promująca przewodniczącego ugrupowania i całe MJN, opublikowała tekst, w którym ujawniła, że dwoje radnych tego stowarzyszenia to dawni politycy i to do tego uwikłani w zależności, które wielu wyborców MJN zaskoczyły: Andrzej Kozicki był związany z… Platformą Obywatelską, a Ewa Czerwińska z Prawem i Sprawiedliwością. I w dodatku nie tak dawno demonstrowała przeciwko Tęczy na Placu Zbawiciela trzymając w ręku tabliczkę z napisem „Zakaz pedałowania”. Taka wiadomość musiała być wstrząsem dla wielu zwolenników stowarzyszenia: dowiedzieli się, że w celu odsunięcia od władzy PO zagłosowali na człowieka powiązanego z PO, a hipsterzy i geje z placu Zbawiciela musieli doznać szoku, kiedy przeczytali jaką sobie wybrali radną.
Ukazanie się takiego artykułu było już jasną wskazówką, że wewnątrz stowarzyszenia toczy się walka. Jego autor nie napisał tylko czemu taką informację ujawnia dopiero po wyborach, a nie przed – tak jakby dla wyborców była nieistotna i dopiero teraz nabrała znaczenia. Również przewodniczący stowarzyszenia zachował milczenie i nie wyjaśnił dlaczego do tej pory nie przeszkadzało mu, że ma takich członków stowarzyszenia, ani czemu nie zostało to podane do publicznej wiadomości przed wyborami. Na stronie internetowej stowarzyszenia wciąż znajduje się bio radnego Kozickiego, a w nim ani słowa o tym, że starał się o miejsce na liście wyborczej PO. Zamiast tego widnieje cukierkowa opowieść o jego działaniu dla mieszkańców. O „dokonaniach” radnej Czerwińskiej też ani słowa. Wydawało się, że zniesmaczenie wyborców przedstawicielami osiągnęło dno, jednak posiedzenie Rady we wtorek, 16 grudnia przyniosło kolejne zaskoczenie.
Kapitan bez załogi
Tłem tej rywalizacji okazały się stołki. Umowa koalicyjna przyznawała MJN stanowiska przewodniczącego Rady oraz dwa miejsca w zarządzie dzielnicy. Poszło o to, kto ma te stanowiska zająć. Śpiewak zgłosił swoich kandydatów i były to wyłącznie osoby związane z nim. Jednak członkowie klubu też widzieli na tych stanowiskach swoich ludzi. Podobno negocjacje wewnątrz klubu MJN trwały długo, ale Śpiewak uparł się przy swoim. Wtedy radni Kozicki i Czerwińska dogadali się z PO i niezależnie od postanowień przewodniczącego na posiedzeniu rady zgłosili swoich kandydatów. I to jakich! Jednym z nich okazał się niedawny dyrektor biura sławetnej posłanki PiS Krystyny Pawłowicz. Jakby tego było mało w trakcie głosowań wyszło na jaw, że dogadał się z PO również trzeci radny MJN i do tego wiceprzewodniczący stowarzyszenia Michał Sas, który w zamian dostał fotel przewodniczącego Rady Dzielnicy.
W ten sposób lider stowarzyszenia dowiedział się, że oprócz umowy koalicyjnej z PO jest też druga umowa z PO, zawarta przez wszystkich radnych jego ugrupowania oprócz niego.
Jego reakcją były zarówno płaczliwe wyznania o byciu oszukanym, jak i oskarżenia niedawnych przyjaciół o zdradę. Nagle Platforma znowu stała się wrogiem, a na facebooku związana ze Śpiewakiem działaczka MJN zaczęła zadawać pytania o… kilometrówki posłów PO. Nie ma tam pytań o to, dlaczego jeszcze w ubiegłym tygodniu kilometrówki nie przeszkadzały, ani o to jak ugrupowanie, które oficjalnie szło do wyborów pod hasłem odsunięcia od władzy PO natychmiast po wyborach podzieliło się z tą PO stołkami, ani tym bardziej o to jak w „apolitycznym” stowarzyszeniu znalazły się osoby osadzone w polityce i to funkcjonujące po drugiej stronie sporu.
Kolejne meandry własnej polityki działacze MJN pominęli milczeniem, a wersja dla mediów jest taka: „dostaliśmy brutalną lekcję polityki”. Słowo „zdrada” zarezerwowali dla swoich byłych kolegów.
Cynizm ukarany
Wśród zakrętów polskiej polityki trudno przypomnieć sobie w ostatnich latach historię równie przewrotną i pełną cynizmu. Zazwyczaj politycy oszukiwali wyborców, ale niejawnie, tak aby zachować twarz na przyszłość.
To nie działacze dostali brutalną lekcję polityki, tylko wyborcy. I długo jej nie będą mogli zapomnieć.
I to nie naiwność została tu ukarana lecz wręcz odwrotnie: cynizm i polityczne oszustwo, które legło u podstaw tego stowarzyszenia. Opowieści o tym, że oto pojawiło się stowarzyszenie ludzi nie zamieszanych w politykę, połączonych wspólną wizją miasta, bez celów politycznych, lecz działających jedynie z myślą o mieście od początku były jedynie przykrywką dla walki o władzę. Śpiewak wiedział doskonale, jakich ma ludzi w stowarzyszeniu, ale nie mówił o tym wyborcom, bo wiedział, że go to skompromituje. Niektórzy z działaczy stowarzyszenia w prywatnych rozmowach przyznawali, że nie mają pojęcia o sprawach miasta. W kuluarach już w 2013 mówili, że organizują partię, że idą po władzę, a celem strategicznym są wybory do Sejmu w 2015.
Zresztą sam Śpiewak nigdy działaczem miejskim nie był, nie miał w tej dziedzinie dokonań. Został wykreowany jako działacz miejski przez „Gazetę Stołeczną”, chociaż nigdy przedtem nie splamił się działalnością dla Warszawy. Był graczem politycznym, który w celu zrobienia kariery politycznej przyjął wizerunek ruchu miejskiego i dogadał się z ludźmi tak samo żądnymi władzy jak on. W tym sensie trójka wyrzuconych właśnie z ugrupowania radnych niczym się nie różni od swojego byłego lidera, który teraz próbuje się wybielić twierdząc, że padł ofiarą oszustwa. Nie wspomina, że sam mamił wyborców opowieściami o apolityczności.
Prawda jest taka, że do rozpadu MJN doprowadziły przecież nie sprawy programowe, tylko brutalna walka o stanowiska. Historia tego ugrupowania nie jest nieudanym eksperymentem idealistów, tylko pouczającą opowieścią o świadomie przyjętej metodzie działania. Metodzie, która w końcu została ukarana, padła pod własnym ciężarem. Mechanizm był taki: zbieramy ludzi, których nie łączy żaden wspólny światopogląd ani program i razem idziemy po stanowiska wykorzystując metody marketingu politycznego. Przyjmiemy kamuflaż w postaci ruchu miejskiego licząc, że „ciemny lud to kupi”. Okazało się, że co prawda dzięki medialnemu wsparciu można uzyskać pewien niewielki efekt, ale kłamstwo ma krótkie nogi: MJN poległ przy pierwszej nadarzającej się okazji, a zabiło go właśnie to, co legło u jego podstaw: żądza stanowisk.
Dzisiaj od skompromitowanego Śpiewaka odcina się nawet „Gazeta Stołeczna”, obarczając go winą za oszukiwanie wyborców. Pojawił się w niej nawet wywiad z socjologiem prof. Bohdanem Jałowieckim, który używa mocnych słów „większości z nich chodzi o własny interes, a nie o miasto”. Szkoda że „Gazeta Stołeczna” nie wyjaśnia dlaczego sama przed wyborami nie ujawniała prawdy o kandydatach MJN, zamiast tego pisząc codziennie panegiryki na cześć „ideowców,” których „czas właśnie nadchodzi”. Ten wątek dostarczyłby nam jeszcze więcej wiedzy na temat stanu polskiej demokracji i jej kulis.
Jak nie robić polityki
Sprawa rzuca cień na wszystkie ruchy miejskie, tym bardziej, że podobne historie zdarzały się w innych ugrupowaniach, tylko nie były ujawniane przez media chwilowo zachwycone „ideowością” i „niepolitycznością” ruchów miejskich.
Teraz zaczynają po kolei wypływać na światło dzienne. W Warszawie w jednym z ruchów, który bez powodzenia startował w wyborach, znalazł się nawet osobnik, który „zapomniał” wyznać, że od lat jest zaangażowanym neofaszystą. Lider krakowskiego ruchu „Kraków przeciw Igrzyskom” Tomasz Leśniak podczas spotkania nt. tworzenia nowej lewicy w warszawskim Barze Studio otwarcie komunikował, że celem strategicznym są wybory do Sejmu w 2015, a „język ruchów miejskich” został przyjęty tylko ze względów taktycznych. Skrywanie światopoglądu pod maską „miastopoglądu” nie było naiwną wiarą idealistów, lecz świadomie przyjętą metodą działania obliczoną na zdobycie głosów wyborców zrażonych ciągłymi sporami ideologicznymi polityków.
Spektakularny upadek MJN jest nauczką dla wszystkich, którym chodzi po głowie myśl o stworzeniu nowego ugrupowania, nie tylko pod szyldem miejskim. Okazało się, że nie działa założenie, iż dla uzyskania sukcesu nie trzeba mieć poglądów ani światopoglądów, a wystarczy prężny PR, marketing polityczny i dojścia do mediów. Zobaczyliśmy, że jeżeli nie ma spoiwa w postaci wspólnych poglądów to projekt wcześniej czy później się rozleci. Cyniczne założenie, że wystarczającym spoiwem jest wspólna wizja stołków w praktyce nie działa – okazało się, że jest odwrotnie: obie strony sporu zaślepione właśnie wizją stołków pożarły się na oczach publiczności, nawet nie zauważając, że się kompromitują.
Mitem okazało się też twierdzenie, że da się działać kontestując potrzebę posiadania światopoglądu. Światopogląd dopada osoby zajmujące się działalnością publiczną nawet na tak niewysokim szczeblu jak dzielnica. Bo zawsze znajdzie się jakaś Tęcza, prywatyzacja lub reprywatyzacja, sprawy pomocy społecznej, mieszkań socjalnych – a to są sprawy światopoglądowe.
Dla socjologów polityki najciekawsze mogą się okazać analizy tej historii jako żywego przykładu „młodzieży w działaniu” w XXI wieku. MJN i wiele innych ruchów miejskich często robiły osoby urodzone pod koniec lat osiemdziesiątych. Dla nich zamierzchłą przeszłością są już nie tylko czasy komuny, ale i rządy Mazowieckiego, Geremka. Oto za robienie polityki wzięło się pokolenie wychowane na Hofmanie, Kurskim, Tusku i Palikocie. I mamy skutki: aroganckie przekonanie że wspólne poglądy, merytoryka, sprawy światopoglądowe to szopka dla naiwnych, a w polityce liczy się dobry marketing i spin doctorzy. Radnych Śpiewaka, Sasa, Kozickiego, Czerwińską i innych członków MJN łączyło przekonanie, że współcześnie politykę robi się wywoływaniem sporu, polaryzacją, gadżetami, symbiozą z mediami i że to wystarczy. A wystarczy bo jest skuteczne. Teraz już wiemy, że na szczęście nie wystarczy i że jest nieskuteczne. Tak się tylko wydawało grupce młodzieży wychowanej w postpolityce i przekonanej, że na tym właśnie polega jej mądrość i spryt. Okazało się, że to nie spryt lecz odwrotnie: naiwność, a rzeczywistość jest znacznie bardziej skomplikowana.
Przy okazji, oglądając żenujące sceny (posiedzenie Rady Dzielnicy było pokazywane na żywo w Internecie, a link do niego przekazywano z rąk do rąk na facebooku), mogliśmy na własne oczy zobaczyć jak wygląda polityka robiona bez idei, za to w przekonaniu, że liczy się wyłącznie skuteczność. Obejrzeliśmy dyskusje i głosowania na sali obrad, kłótnie pomiędzy działaczami na facebooku, rzucanie oskarżeniami, ujawnianie w mediach kulis własnego ugrupowania bez wstydu za to, że jeszcze tydzień wcześniej im publicznie się zaprzeczało – a wszystko to było dziełem tych, którzy szli do wyborów obiecując „pokażemy, że politykę można robić inaczej”. No, pokazali. Właśnie po tym pokazie na facebooku powstały komentarze używające słowa „bagno”. Zobaczyliśmy ludzi, którzy nawet nie zdają sobie sprawy, że pewnych rzeczy po prostu nie powinno się robić.
