Nagle wszyscy mówią o mieście.
O zagospodarowaniu przestrzennym, o transporcie w mieście,
o zmianach społecznych. Wszędzie słychać jedno słowo: miasto.
Aleksander Kwaśniewski zapytany w IX numerze „Liberté!” o cele dla Polski na następne lata odpowiada: „Doprowadźmy do tego, żeby polskie miasta miały plany urbanistyczne, żeby nie przypominały jakichś kozackich chutorów albo cygańskich taborów, żeby wyglądały estetycznie”. Były prezydent zawsze miał wyczucie nastrojów społecznych.
Wrocławskie Towarzystwo Upiększania Miasta Wrocławia, w Warszawie Mojemiastoawnim, Duopolis, Forum Rozwoju Warszawy i wiele innych, w Olsztynie Forum Rozwoju Olsztyna, w Trójmieście Forum Rozwoju Aglomeracji Gdańskiej, w Lublinie Forum Rozwoju Lublina, w Krakowie Przestrzeń-Ludzie-Miasto, w Poznaniu My-poznaniacy to tylko niektóre organizacje miejskie powstałe całkowicie oddolnie. Pomijam mniejsze miasta, setki takich stowarzyszeń o zasięgu dzielnicowym i setki grup, fundacji i stowarzyszeń promujących na obszarze swego miasta architekturę, zabytki, ekologię, zdrowy tryb życia itp. W Kongresie Ruchów Miejskich (18–19 czerwca 2011, Poznań) wzięło udział czterdzieści osiem najbardziej prężnych organizacji. Wszystkie powstały w ciągu kilku ostatnich lat.
Organizowanych oddolnie debat i dyskusji są setki. Dotyczą historii miasta, przestrzeni publicznej, planów miejscowych bądź ich braku, zieleni w mieście, dobrej architektury i tzw. „makabry” (makabrycznie brzydkich budynków w polskim pejzażu architektonicznym). W Warszawie zdarza się, że dwie albo trzy są organizowane w tym samym czasie. Jest nawet moda na Pecha Kucha – prezentacje dwudziestu slajdów, z których każdy jest wyświetlany przez dwadzieścia sekund. Na Pecha Kucha Night każdy może zaprezentować swoje slajdy, a później o nich podyskutować. Pomysłów na zmiany w przestrzeni publicznej jest tyle, że od jesieni 2009 roku Muzeum Sztuki Nowoczesnej organizuje coroczny festiwal pomysłów na miasto „Warszawa w budowie”.
Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej uruchamia w Poznaniu nowy kierunek studiów – kreowanie przestrzeni publicznej, a na UJ-ocie można się kształcić na studiach podyplomowych – miasto i miejskość: jak współtworzyć dobre miasto. Na Uniwersytecie Warszawskim ruszyły studia varsavianistyczne. Chętnych jest tylu, że podobno studenci siedzą nawet na parapetach. Ciasno jest też na kursach przewodnickich. W Warszawie PTTK musiał podwoić ilość zajęć, a i tak słuchacze ledwie mieszczą się w sali. Rynek reaguje na to błyskawicznie, natychmiast pojawiła się prywatna firma, która organizuje konkurencyjne kursy. W sejmie powstaje właśnie parlamentarny zespół ds. polityki miejskiej. 2 marca w Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu w Toruniu otwarto wystawę „Człowiek w wielkim mieście”. Wystawa „eksploruje symbiotyczny związek między środowiskiem miejskim i jego mieszkańcami, poczynając od XX wieku, analizuje również przestrzeń miejską jako odzwierciedlenie współczesnego życia”.
Renesans polskich miast?
Zdecydowanie tak. I to w każdej dziedzinie. Najpierw zaczęły powstawać kawiarnie, restauracje, kluby, eleganckie i mniej eleganckie sklepy, banki, skwery, ścieżki rowerowe, bulwary, mosty, rozpoczęły się remonty starówek oraz iluminacje zabytków. Infrastruktura była tworzona przez osoby prywatne, przedsiębiorstwa i gminy nakładem wielkich sił i środków. Ale teraz to już nie tylko rozwój infrastruktury. Fenomenem początku XXI wieku stał się miejski styl życia. Zamiast urządzania grilla na przedmieściach albo przynajmniej na działce modne stało się przesiadywanie w kawiarniach. Rower (najlepiej holender), ewentualnie rolki. Jeśli zieleń, to w miejskim parku, a nie w lesie.
Rynek w Krakowie został uznany za najlepszą przestrzeń publiczną świata w konkursie zorganizowanym przez prestiżowy amerykański Project for Public Spaces. Bo zawsze – dzień i noc – tętni życiem. Szerokie chodniki warszawskiego Nowy Światu są zastawione kawiarnianymi stolikami, a o wolne miejsce trudno o każdej porze. Co prawda wiosną i jesienią jest w Polsce albo chłodno, albo zimno, ale trudno, moda wymaga poświęceń. Jak ktoś bardzo marznie, to na krzesełkach lub leżakach są do dyspozycji koce, a obok grzejniki gazowe z promiennikami ciepła.
Punktem krystalizacji i ostoją nowego mieszczaństwa są klubokawiarnie z oldskulowym wystrojem, najchętniej w oldskulowych budynkach albo na wolnym powietrzu, w historycznej przestrzeni miejskiej. Pierwszą była chyba Chłodna 25 założona w roku 2006 w Warszawie, ale teraz jest już ich tyle, że aby się wyróżnić, zaczynają się specjalizować (klubokawiarnia varsavianistyczna, ekologiczna albo dla rodziców z dziećmi).
W klubokawiarniach organizuje się śniadania (najlepiej przy dużym wspólnym stole), spotkania, koncerty, wystawy i coworking. Ludzie wolnych zawodów albo samozatrudnieni nie pracują już w biurach ani w domach, tylko siedzą nad laptopem w kawiarniach albo w specjalnie zorganizowanych open space’ach, w których za około 300 zł miesięcznie mają dostęp do ekspresu do kawy oraz swoje biurko obok biurek wielu innych osób.
W Noc Muzeów tłumy na ulicach do białego rana. Zresztą w ogóle muzea to już teraz nie smrodek pasty do podłóg ani nie dręcząca cisza, filcowe kapcie i starsze panie w mundurach podejrzliwie spoglądające na przychodzących. Od czasów otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego muzea stały się miejscami, w których warto się pokazywać i spotykać. Designerskie wnętrza, elektronikę, głośną muzykę i przeróżne odgłosy dochodzące z głośników, kawiarnie i hands-on (możliwość dotykania ekspozycji) mamy w Muzeum Chopina i Centrum Nauki Kopernik w Warszawie (milion zwiedzających w ciągu roku), Fabryce Schindlera i Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie. Zachęta i Muzeum Etnografii w Warszawie remontują się, bo też chcą być designerskie, kawiarniane i niestandardowe. Szczecin zastanawia się, jakie ma być Muzeum Przełomów, a Trójmiasto debatuje, jak uczynić najbardziej atrakcyjnym Muzeum II Wojny Światowej. Niedługo zostanie otwarte ogromne i fantazyjne Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie, które pobije pod tym względem wszelkie dotychczasowe rekordy.
Chcę być mieszczuchem
Po latach ucieczki poza miasto, by być z dala od zgiełku, następuje powrót do mieszkania w mieście. W centrach powstają apartamentowce, a w nich mieszkania z widokiem nie na zieleń, ale właśnie na miasto. W apartamentowcu Grzybowska 4 w Warszawie najdroższe są mieszkania z widokiem na Pałac Kultury i wieżowce przy ulicy Emilii Plater. Te z widokiem na zieleń też są drogie, ale nie aż tak bardzo. Jednak najwięcej warte są mieszkania właśnie przy Emilii Plater, bo to bezpośrednie sąsiedztwo Pałacu Kultury. W wieżowcu Złota 44 im wyżej, tym drożej. Deweloper nie narzeka na brak chętnych.
Do Warszawy ściągają ikony światowej architektury: Norman Foster kilka lat temu wybudował biurowiec Metropolitan, a wspomniana Złota 44 jest autorstwa Daniela Libeskinda, projektanta budynków w miejscu tragedii z 11 września. Rozpoczęła się już budowa wieżowca według projektu Helmuta Jahna (to ten od Sony Center przy Potsdamer Platz w Berlinie). Zaha Hadid – chyba najsłynniejsza w tym gronie – też chciała budować w Warszawie, ale miejscowi kręcą nosem, trzy jej projekty zostały odłożone na półkę. Libeskind zapowiada budowę również w Poznaniu, a dla Łodzi projektuje nawet Frank Gehry – twórca słynnego Muzeum Guggenheima w Bilbao.
We Wrocławiu i w Gdyni nowo powstałe wieżowce komentują wszyscy mieszkańcy. Inne miasta planują ich budowę. Tak naprawdę każde chce mieć swoje drapacze chmur, ale w ciągu ostatnich paru lat powstało ich w Polsce tyle, że teraz inicjatorzy skupiają się bardziej na zaskakującym kształcie niż na wysokości. Te nowe budynki nie muszą być fikuśne, bo na świecie mniej znaczy więcej, więc na forach internetowych mieszkańcy proponują elewacje z surowego betonu architektonicznego i ekorozwiązania.
Fora i strony internetowe oraz blogi o tematyce miejskiej występują już w takich ilościach, że nikt nie jest w stanie ich zliczyć. Prowadzą je wszyscy entuzjaści miasta – od profesjonalistów, przez fundacje i stowarzyszenia, po emerytów i gimnazjalistów. Miesięcznik „Stolica” przyznał nagrody za najlepsze blogi o tematyce warszawskiej osiemdziesięcioletniej blogerce piszącej o historii warszawskich ulic i piętnastoletniemu autorowi pełnego świetnych zdjęć i filmów bloga Nasza Stolica, który obiecał, że w liceum, do którego właśnie się dostał, będzie szukał kolegów, z którymi rozbuduje swe dzieło, i że jest gotów poświęcić naukę dla prowadzenia miejskiego bloga.
Ostatnio postuluje się, aby w podobnych konkursach wprowadzono kategorie, bo trudno porównywać blogi ogólnomiejskie z tymi dzielnicowymi. W treści poszczególnych witryn królują zdjęcia, i to nie tylko te ukazujące uroki miejskich parków i starówek. Odrapane kamienice Łodzi albo Górnego Śląska odbijające się w kałużach to piękno, na które jest dzisiaj największy popyt. Są nawet blogi dokumentujące miejską szpetotę. Ta – co prawda – z wielu miejsc ucieka w panice, ale gdzieniegdzie wciąż trzyma się mocno, więc jest na co zwracać uwagę. Można przeczytać sporo tekstów opisujących dawną architekturę, pochodzenie nazw ulic, a także recenzujących plany rozwoju dzielnicy. Dyskusje o chaosie w przestrzeni albo o sensie odbudowy budynków zniszczonych podczas wojny rozgrzewają emocje do czerwoności. Za używanie argumentów ad personam można wylecieć z forum na dwa tygodnie.
Po dwudziestu latach zmian wprowadzanych przez samorządy i gospodarkę rynkową efekt jest taki, że ludzie nareszcie chcą być mieszczanami. Traktują miasta, w których mieszkają, jako swoje, przestały być im one obojętne. Reagują pozytywnie na to, co się im podoba, i negatywnie na to, co ich wkurza.
Nauka w służbie idei
Nie brakuje opracowań naukowych. Socjolodzy, architekci i urbaniści wzięli się do piór i opisują, postulują, wieszczą. Temat przewodni: przestrzeń publiczna i jej wpływ na społeczeństwo. Tu jednak wieje grozą. Zmiany w polskich miastach nie odbyły się spontanicznie, tylko chaotycznie. Są złe, bo nikt ich nie zaplanował. Byłyby lepsze, gdyby najpierw ktoś je odgórnie przemyślał i uchwalił. Przede wszystkim rządzi pieniądz (ewentualnie kapitał, własność i niewidzialna ręka rynku). Pieniądz wypiera ludzi z miast, dlatego wciąż, niczym Godzilla, kroczy zjawisko urban sprawl. Do tego gentryfikacja i zawłaszczanie, czyli w sumie neoliberalizm, który przyniesie „głęboki regres polskich miast”.
Wizja jak z koszmarnego snu śmieszy, tumani, przestrasza w dziesiątkach publikacji, debat, ostatnio również błyskawicznie powstających książek. Na głównego wroga wyrasta w nich deweloper, który „zbija majątek” (co samo w sobie jest oczywiście nie do zaakceptowania) i to kosztem ludności. I zawłaszcza przestrzeń.
Łatwo w tych frazach rozpoznać niemożliwy do podrobienia styl „Krytyki Politycznej”. Ta lewicowa społeczność pierwsza dobiegła do tematyki miejskiej i teraz z powodzeniem określa język debaty o miastach, ma praktycznie cały rynek w tej dziedzinie. Ale gdyby jej język odrzeć z uniwersyteckości, wydałby się dziwnie znajomy. Pewnie niejedna słuchaczka Radia Maryja opisałaby miasta w ten sam sposób, gdyby tylko znała wyrazy obce.
Dlatego na razie można spać spokojnie, katastroficzne opowieści są tak dziwaczne i nieatrakcyjne dla nowych mieszczuchów, wydają im się tak dalekie od rzeczywistości, że nie mają żadnego wpływu na rozwój miast. Na szczęście wojenno-komunistyczne dziury w zabudowie miast wciąż zarastają nowymi budynkami, a powstające w nich sklepy i mieszkania sprzedają się nieźle, poprawia się jakość parków, skwerów, chodników, placów i ulic, przybywa placów zabaw, boisk, bulwarów i dobrze zagospodarowanych przestrzeni.
To już nie lata 90.
Rozwój miast i miejskości to nie tylko styl życia, to już zjawisko społeczne. Moim zdaniem jedno z największych zjawisk Trzeciej Rzeczpospolitej i chyba niedoceniane. Wydaje się, że przemyka koło nosa wielu tropicielom współczesności.
Na początku lat 90. często słyszało się, że skoro Mojżesz przez czterdzieści lat prowadził Żydów przez Morze Czerwone, aby wymarło pokolenie pamiętające niewolę, to aby Polacy pozbyli się mentalności homo sovieticus, trzeba jeszcze kilku pokoleń.
Tymczasem minęło dwadzieścia lat i już widać dominację zupełnie innej mentalności. Poszło spontanicznie, nikt tego procesu nie zadekretował, nie organizował odgórnie ani nie wspomagał, a mimo to szybko i szerokim frontem. Na razie dotyczy to głównie wielkich miast, ale przykłady chociażby Koszalina czy Stalowej Woli, w których występują te same zjawiska co w największych metropoliach, pokazują, że różnice między mniejszymi a większymi miastami się zacierają. Powoli można zacząć odkładać do lamusa wyświechtane stwierdzenie, że „zmiany w Polsce dotyczą tylko największych miast”.
Pierwszym i najbardziej rzucającym się w oczy skutkiem zmian jest fakt, że miasta stały się lepszym miejscem do życia. Jest wygodniej i ładniej. Mieszkańcy już nie przesiadują w domach, tylko „na mieście” – w płatnych i bezpłatnych przestrzeniach, w których można spędzić wolny czas. I nie mają tu zastosowania naukowe i „naukowe” twierdzenia czarnowidzących specjalistów, według których „ostatnich dwadzieścia lat w rozwoju polskich miast to urbanistyczna katastrofa” spowodowana przez rzekomy „neoliberalizm”, a przyszłość to regres. Ludzie głosują nogami i jeżeli zapełniają parki, skwery, płatne kawiarnie, galerie, wykładają własne pieniądze na zakup mieszkań od deweloperów, to widocznie katastrofy nie ma.
Powstają więzi sąsiedzkie, mieszkańcy identyfikują się ze swoją okolicą, dzielnicą i miastem. Warszawianie czują więź z przedwojennymi mieszkańcami swojego miasta, mimo że nie łączą ich żadne związki rodzinne, a wrocławian – z przedwojennymi mieszkańcami Breslau, chociaż dzieli ich nawet narodowość. To coś nowego, bo do tej pory Polakom brakowało takiej samoidentyfikacji. Większość mieszkała po prostu tam, gdzie ich przywieziono ciężarówką ze wsi do roboty, a czy to był Szczecin, czy Nowa Huta, to wszystko jedno.
Te zmiany prowadzą do zerwania z odwieczną pańszczyźniano-pegeerowską mentalnością typu „żądaj i nienawidź”. W 2010 roku do planu miejscowego placu Defilad zgłoszono aż dwieście siedemdziesiąt dwie uwagi. Rok później do planu Portu Praskiego już ponad siedemset. Na naszych oczach rodzi się Polska obywatelska, bo nowi mieszczanie są coraz bardziej zainteresowani tym, co się dzieje wokół nich. Dlatego zamiast tylko „kombinować, jak związać koniec z końcem”, wyrabiają sobie opinię na temat otoczenia i dyskutują. Ta wielka, spontaniczna i nieskrępowana dyskusja jest być może najtrwalszą wartością, obietnicą ciągłej poprawy jakości przestrzeni publicznej miast oraz rozwoju społeczeństwa w ogóle.
I co dalej?
Jeśli założyć, że miejski styl życia będzie się rozwijał w takim tempie jak dotychczas, to zmiany społeczne i polityczne w Polsce będą szybsze niż prognozowano. Oczywiście, wszelkie wróżby są z góry obarczone błędem, tym bardziej że zjawisko jest zupełnie nowe, trwa dopiero kilka lat i kształtuje się na naszych oczach. Ale pewne wątki wydają się już przesądzone.
Społeczeństwo się samoorganizuje – wysyp nowych organizacji będzie przecież nie do odwrócenia. Jeśli nie wydarzy się jakaś katastrofa, to organizacje pozarządowe staną się trwałym, a z czasem może nawet jednym z podstawowych elementów krajobrazu społecznego. Czyli będziemy mieli społeczeństwo obywatelskie.
Prawicowe partie ze swoim zestawem przaśno-katastroficznych fobii będą mogły znaleźć sobie miejsce już chyba tylko w jakimś rezerwacie, najlepiej gdzieś we wsiach Podkarpacia. Pomimo kolejnych klęsk wyborczych uparły się realizować projekt dokładnie odwrotny niż wspomniane procesy zachodzące w społeczeństwie i już stały się synonimem anachroniczności.
Ciekawe, że postrzegany jako ostoja konserwatyzmu Kościół katolicki lepiej niż PiS rozpoznaje zmiany i stara się im wyjść naprzeciw. Oprócz histerycznych obrońców kolejnych krzyży i wezwań do obrony przed masonami jest bowiem jeszcze moda na churching (chodzenie od kościoła do kościoła w poszukiwaniu najfajniejszych kazań), rozpoczęta w lutym 2012 roku w Warszawie akcja „Księża ruszają w miasto” i wiele lokalnych stowarzyszeń katolickich. Ciekawe, jak się potoczą losy polskiego katolicyzmu w miastach. Wydaje się, że prosta odpowiedź o nieuchronnym odejściu od religii może się okazać nie do końca prawdziwa.
W szerszej perspektywie należy się spodziewać, że nowe mieszczaństwo zmieni oblicze całego kraju. Warstwa społeczna znana jako inteligencja była miejską kontynuatorką szlachty. Ze wsi przywiozła z sobą zasób wartości i kultywowała go w mieście, psiocząc na nie i udając, że nadal jest ziemiaństwem, tylko że bez ziemi. Obecnie szabelek i sygnetów po dziadku nie widać. Wraz z nimi przepadły idee honorowej klęski, poświęceń dla ojczyzny, cierpień, które uszlachetniają, szlachetnego ubóstwa i podejrzanego nowobogactwa. Następca i zastępca inteligencji pożycza hierarchię wartości nie od poprzedników, lecz z Zachodu. Stamtąd przywędrowały ekodania i ekonapoje spożywane w klubokawiarniach, holenderskie rowery, coworking, blogowanie, street art, NGO, iPady, design, starchitekci – cały styl życia, który zamiast na indywidualizm stawia na działanie zespołowe, sukces wspólnotowy (np. sukces naszego miasta) i osobisty, ale nie kosztem wspólnoty.
W społeczeństwie industrialnym w cenie była robota. Teraz prawie wszystkie towary pochodzą z Chin i kosztują grosze, a w cenie jest pomysł. Kreatywność jako cecha pożądana, modna, może nawet snobistycznie podkreślana jest przecież cechą pozytywną, co najważniejsze skuteczną we współczesnym świecie. Nawet w tym momencie w setkach polskich kawiarń i klubokawiarń pracują lub coworkują setki kreatywnych. To musi doprowadzić do rozwoju. Za parę lat będą efekty.
Prognozy skutków tego miejskiego przebudzenia można mnożyć, a na pewno trzeba obserwować to zjawisko, uczestniczyć w opisywaniu go i nie zdawać się na opinie innych.