Można to rozpisać. Rozbić na czynniki pierwsze. Można przyglądnąć się państwu, stanowi rządu, kondycji społeczeństwa, rozkładowi wspólnoty. Można prześledzić każdą decyzję, analizować kolejne błędy, afery, manipulacje, kłamstwa jakie padły z ust lub wyszły spod piór aktualnie rządzących. Można wskazać kolejne – bardzo praktyczne, uderzające nas po kieszeni – skutki aktualnej polityki (choć wszystko we mnie buntuje się, gdy przychodzi używać sowa „polityka” dla opisania rzeczpospolitej ekonomicznych/gospodarczych/prawnych/antywspólnotowych absurdów. Można wskazać – z dużą już precyzją – te miejsca, w których naruszone zostały demokratyczne standardy; w których próbowano skruszyć myślenie, nadwyrężano racjonalność, nakładać pęta naszym osobistym wolnościom; te chwile, gdy między ludzi żyjących wszak w jednym kraju uparcie wbijano klin obcości/wrogości/niechęci/niezgody.
Można. Ba, nawet trzeba. W ten sposób zarówno na użytek publiczny, jak i na własne potrzeby tworzymy swoisty raport o stanie państwa. Państwa, które się sypie; państwa, które miejscami polakierowano propagandowymi hasłami, przyklejono plastry codziennych kłamstwa, które owinięto półprzezroczystym lepcem socjalnego rozdawnictwo; które zakrzyczano „bogiem, honorem i ojczyzną” (zapis nieprzypadkowy), zafałszowano wersją świata według TVP-is; zamundurkowano zideologizowaną szkołą w wersji Czarnka, zakłamano słowem „ideologia”, skrzywdzono obelgą „zarazy”. Państwa, w którym chciałoby się wiedzieć kto jest kim, ale nie można bo tron zlepiony z ołtarzem, to znów chodzący na pasku prywaty, mnożący instytucjonalne byty „narodowe”, rozdrabniający sensy, szczujący na każdy przejaw odmienności, dziury w swej „polityce” zapychający ograbionym z prawdziwego znaczenia „patriotyzmem”. Raport, którego nie postawimy na półce i „Niech w kurz obrasta”, ale taki, co pozwoli nam krok po kroku prześledzić obszary koniecznych napraw, wyjaśnień, naprostowań, zgód i zaprzeczeń. Taki, co pozwoli nam odzyskać sprawczość, odegnać autorytarne demony i zacząć… w jakimś sensie od nowa.
Trzeba. Bo to państwo – jakie jest dziś – musi dobrze wryć nam się w pamięć. Bo to dopiero państwo w prawdziwej ruinie, domagające się nie łatania pojedynczych dziur, ale kompleksowej rewitalizacji. W odbudowie powojennej, w rekonstrukcji społeczeństw post-konfliktowych mówimy, że dla dobrej zabezpieczenia pokoju nie ma powrotu do status quo ante. Podobnie jest i tu. Bo nie ma powrotu 1:1 do Polski z roku 2015. Bo i tam, i w historii/narracji III RP będziemy szukać tych „wyłomów”, zagwozdek, potknięć czy wreszcie błędów, które pozwoliły PiS pchnąć niegłupi przecież naród w opary absurdu; co dały władzę tym, którzy najzwyczajniej nie lubią i nie szanują innych ludzi; dla których władza i powiązana z nią prywata stanowi „wartość” nadrzędną; którzy kładąc łapę na kolejnych obszarach najzwyczajniej je psuli. Bo to nie liberalna „mojość”, która pamięta, że granicą mojej wolności jest wolność drugiego człowieka; to nie liberalna wolność, w której nawet nie zgadzając się z drugim, zawsze będę stać na straży jego/jej prawa do wyrażania poglądów; to nie liberalna wolność gospodarcza. To nie… To nie mój kraj, a przecież wciąż mój. A przynajmniej tak trzeba o nim myśleć, jeśli naprawdę chcemy go odzyskać.
A zatem… jakiej Polski chcemy? To mogłaby być kolejna długa wyliczanka, która mam nadzieję przyjdzie nam rozpisać w kolejnych miesiącach, gdy świadomie powiemy: „Nasza!” i weźmiemy za Nią odpowiedzialność. I nie idzie o to, że chcemy „Polski uśmiechniętej”, bo już sama myśl o znikającym uśmiechu kota z Cheshire mąci mi ten obraz; bo uśmiech mi nie wystarcza. W pytaniu: „Jakiej?” jest potrzeba konkretów. To Polska, o której nie tyle możemy, co wręcz musimy rozmawiać; którą musimy poznać w dialogu, a nie zabetonować ją własną opinią. Polska, do której chcemy/możemy/musimy dążyć, by przy każdych kolejnych wyborach nie trzeba się było zastanawiać nad pakowaniem walizek i wybieraniem kierunku emigracji. Polska… możliwa. Dzień wyborów, to moment, gdy odpowiadamy sobie na pytanie: W jakiej Polsce chcesz żyć? Ja wiem. A Ty?