Sukces to praca, jaką wykonujemy każdego dnia. Z innymi, ale też nad sobą. Sukces to przyjaciele, którzy wspierają nas w drodze do celu. Sukces to wiara w to, że czasem kropla dąży skałę nie siłą, lecz częstym spadaniem. Sukces to oddech, którzy bierzemy tuż przed metą, a później wypuszczamy go z siebie z wypełnionym radością śmiechem, albo z poczuciem najzwyklejszej ulgi. Że to już. Że w końcu.
Lubię wygrywać. Kto nie lubi? Lubię wyznaczać sobie cele, realizować je krok po kroku, precyzyjnie dobierając środki, poszerzając swoją wiedzę o niezbędne obszary, dokładając wszelkich starań, by sprawy szły właściwymi sobie drogami, na których końcu odtrąbić można mniejszą czy większą wiktorię. Sukces. To wielkie, ale też nielubiane słowo. I nie chcę mówić: „Udało mi się”, „Jakoś tam samo wyszło”, czy umniejszać własną pracę słowami „Oj, to taki drobiazg”. Bo słowo „sukces” waży. To nie przypadek, zbieg okoliczności. Sukces niesie ze sobą wyrzeczenia, rzeczy trudne, czas poświęcony na każde inne otaczające go działanie czy… słowo. Każdy sukces oznacza dla mnie pracę, jaką wkładam w osiągnięcie zamierzonego celu, ale też walkę z samą sobą – z pokusą dolce far niente, z demonem prokrastynacji, z przekonywaniem samej siebie, że przecież na wszystko mam czas, że zdążę, że tyle razy robiłam coś na ostatni moment, to przecież i teraz się uda.
Sukces to praca, jaką wykonujemy każdego dnia. Z innymi, ale też nad sobą. Sukces to przyjaciele, którzy wspierają nas w drodze do celu. Sukces to wiara w to, że czasem kropla dąży skałę nie siłą, lecz częstym spadaniem. Sukces to oddech, którzy bierzemy tuż przed metą, a później wypuszczamy go z siebie z wypełnionym radością śmiechem, albo z poczuciem najzwyklejszej ulgi. Że to już. Że w końcu. Że refleksja przyjdzie. Sukces powinien być momentem spokoju, tym radosnym „zadowoleniem z dzieł człowieka rozumnego” (Pseudo-Platon). Tym kolejnym krokiem, który daje „wewnętrzną radość na jakąś tajemniczą siłę dla zjednania losu” (Kartezjusz). Bo… może jeśli wierzę w szczęśliwy obrót spraw, to rzeczywiście mogę i osiągam więcej; bo jeśli „włączę” pozytywne myślenie, jeśli w swoich dążeniach nie poddam się gdzieś na ostatnim zakręcie… dostanę to, co sobie wymarzyłam. Bo może – jak chciał George Bernard Shaw – powinniśmy mieć na uwadze, iż „sukces odniesiesz tylko wtedy, gdy sam poznasz okoliczności, jakie ci odpowiadają. Jeśli nie zdołasz ich znaleźć, stwórz je sobie”. Szczęściu też trzeba pomagać. Czemu nie?
Dlaczego zatem zmuszamy się, by to wielkie słowo „sukces” wypowiadać szeptem? Jak to się dzieje, że miast świętować podkreślamy cały łańcuch niedociągnięć? Czemu po czasie, gdy chwalimy małe dzieci za najmniejsze nawet osiągnięcia/nowo odkryte umiejętności, później szybko uczymy je, by jednak nie okazywały „zbytniej” radości z osiągnięć (a już na pewno nie publicznie); czemu tak łatwo przechodzimy do smętnego: „Dobrze, że ci się powiodło”… Dlaczego zagryzamy zęby, sznurujemy sobie usta, z uporem pętamy własne ręce? Czemu sabotujemy nasze umiejętności/samych siebie, zamiast dawać sobie nowe szanse, nowe nadzieje, nowe otwarcia? Dlaczego umniejszamy siebie, własną pracę, wsparcie, bez którego nie zdobywalibyśmy mniejszych czy większych szczytów? Zawodowych, osobistych… Dlaczego słowo „sukces”, ale też związane z nim poczucie spełnienia, rozmieniamy na drobniaki, które zwiemy „przypadkiem”, „zbiegiem okoliczności”, „normalnością”?Jakby to „się działo” samo, jakby nie miało sprawcy/autora/Ciebie/mnie? Po co ten dziwny wstyd, fałszywa skromność? I nie idzie mi wcale o nieustanne, niezależne od okoliczności „keep smiling”, ale o umiejętność celebrowania tych chwil, gdy naprawdę osiągnęliśmy sukces, gdy czujemy się spełnieni, gdy – po dobrze wykonanej pracy/po zamknięciu jednego życiowego rozdziału – otwieramy się na nowe możliwości. A tych jest bez liku i mogą prowadzić nas do życia spełnionego/szczęśliwego. Jeśli tylko damy sobie szansę.
I mogłoby być tak miło, ale znów słowo „sukces” zamiera nam na wargach. W imię czego? Bo ktoś mówi: „Potrzebne ci więcej pokory”? Zapomina przy tym, że pokora oznacza znajomość/świadomość własnych możliwości, wcale nie jest poniżaniem czy umniejszaniem siebie. Bo inny zarzuci nam pychę… A przecież cieszenie się z tego, że osiągam zamierzone cele, nie oznacza przyjmowania za swojej tej „nieszczęsnej głupoty”, która „dobrodziejstwa obraca w obelgi”. Te ostatnie płynąć zwykły od innych, a nam nie wolno dawać na nie przyzwolenia. To pyszni zazdrośnicy powiedzą wam, że sami „dumni są ze swojej pokory”, a cichaczem wykuwać będą broń przeciw każdemu, kto choćby błyśnie im w oczy iskierką sukcesu. Ich pycha, duma z bylejakości, pomnaża tylko nienawiść, zazdrość, tka resentyment, który oplata kolejne pokolenia, tak zadowolone z własnej niemocy. Pyszni w swoim uniżeniu, stają w pozycji, gdzie „lepszość” sytuuje faktycznych zazdrośników/nieudaczników czy psujów w szeregu powtarzającym „Jakoś to będzie”… A „jakoś” przemienia się w „byle-jakość”. W odpowiedzi na radość czy sukces dostajemy zatem – być może genetyczną już w naszym społeczeństwie, dziedziczoną po „kombinatorstwach” poprzedniego systemu – podejrzliwość (co nie ufa, co sądzi o każdym, że z gruntu jest nieuczciwy) czy zawiść (która na sztandarze niesie fałsz, obmowę, zacietrzewienie, zapatrzenie w siebie). Wszystkie razem wyrastają z korzenia zazdrości. Ta jednak jest niczym kij – zawsze ma dwa końce. Układana jak puzzle – nieumiejętność cieszenia się sukcesami przyjaciół czy współpracowników łatwo łączy się z małostkowością, ta z kolei otwiera się na negatywne emocje, co znów podsycają opowieść o tym, że bez układu nic nie da się osiągnąć. I tak w kółko. A cierpi na tym nie tylko ten, kto ma pełne prawo świętować sukces i zbierać owoce własnej pracy, ale i sam zazdrośnik, który nie szuka w owym sukcesie motywacji, inspiracji, dobrej energii i siły na przyszłość. Nie, łatwiej jest przecież negować. Potwierdzenie niesie ze sobą ryzyko uznania, że może naprawdę nam czegoś brak… A łatwiej przeczyć, utyskiwać, poddawać w wątpliwość niż znaleźć w sobie siłę/odwagę i – czasem prosząc o pomoc – wziąć się w garść. Bo gdy poszukamy, to wcale nie brakuje rąk wyciągniętych by gratulować, ale również głów na tyle przytomnych, by sukcesem się dzielić.
„Sukces w oczach ludzi jest bogiem” – powiadał Ajschylos, ale mnie bliższy pozostaje Eurypides, które twierdził, iż „sukces jest wynikiem właściwej decyzji”. Bez niej nie zrobimy pierwszego kroku, który skieruje nas tam, dokąd chcemy dojść. Bez decyzji nie obierzemy drogi, co wcale nie jest łatwa, usłana różami (jakby ktoś zapomniał, że róże mają kolce), ale wymaga codziennej, czasem nudnej i żmudnej, a kiedy indziej pasjonującej i inspirującej pracy. I tak, czasem trzeba ileś przecierpieć żeby wygrać. Ale… wciąż zakładam, że warto. Bo każdy sukces to kolejny krok, stopień, na który przecież chcieliśmy się wspiąć, więc może nie piłujmy go właśnie na nim stojąc. Nie tnijmy własnych skrzydeł. Sukces to otwarcie, a nie gwóźdź, który wbijamy lub pozwalamy wbijać do własnej trumny.
Adam Zagajewski pisał niegdyś po śmierci naszego wspólnego przyjaciela: „Kiedy myślało się o nim,/słowo sukces wyłaniało się z jaskini, w której/zazwyczaj wegetuje. Sukces, prawdziwy sukces./
A nie requiem i inne wzruszające starocie”. Sukces z dystansem, z „puszczeniem do świata oka”, ze świadomością koniecznych kroków, z etyką pracy, z dbałością o innych. Z pracą. Ale też z mocną pamięcią o sobie. Z pokorą wobec idei przeszłości, ale też orientacją na dziś i na przyszłość. Sukces, jakiego każdemu z nas życzę.
Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.
Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/
Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.