Otóż w chwili, gdy istotnym czynnikiem w walce z dziesiątkującą nas pandemią okazały się szczepionki, debata covidowa stała się wiodącym tematem dyskusji o granicach i naturze ludzkiej wolności. Dla liberalnie nastawionych dyskutantów przeistoczyła się ona w twardy orzech do zgryzienia wobec braku jasnych, zero-jedynkowych narzędzi poruszania się po jej obszarze.
W świecie dyskusji o rozumieniu pojęcia i o ramach wolności roi się od „złotych klasyków”. Niektóre z tych debat są bardzo już przebrzmiałe i rozstrzygnięte, jak na przykład kwestia tego, czy człowiek ma prawo sam wybierać swój zawód, miejsce zamieszkania i partnera seksualnego, albo czy to wypada czerpać zyski z pracy niewolniczej. Inne „złote klasyki” nie dają o sobie zapomnieć, niekiedy w skali globalnej, a niekiedy pozostając hitem już raczej tylko w polskiej krainie, niczym Boney M. Tak więc i w mijającym roku dyskutowaliśmy o aborcji, o prawach osób LGBT, o zakresie wolności prasy, o inwigilacji obywatela przez jego własne państwo i o szeregu innych spraw, które zajmują nas od wielu dekad, a dzięki polityce PiS wróciły na top. Jednak rok 2021 dołożył nam do tego katalogu zupełnie nowy, świeży i wielki „hicior”. Otóż w chwili, gdy istotnym czynnikiem w walce z dziesiątkującą nas pandemią okazały się szczepionki, debata covidowa stała się wiodącym tematem dyskusji o granicach i naturze ludzkiej wolności. Dla liberalnie nastawionych dyskutantów przeistoczyła się ona w twardy orzech do zgryzienia wobec braku jasnych, zero-jedynkowych narzędzi poruszania się po jej obszarze. Jednak wraz z jej rozwojem zyskaliśmy jednak jasność – który to już raz? – że zagrożeniem dla liberalnej wizji przyszłości społeczeństwa stają się ci, którzy w toku wymiany poglądów na pandemię prezentują postawy skrajne, po obu stronach.
Wolność w czasach covidu
Wszechstronne uwikłanie wartości, jaką jest wolność indywidualna, w całą plejadę dylematów związanych z potrzebą ważenia racji i priorytetów, jest w przypadku dyskusji covidowej rzeczywiście imponujące. Oczywiście u podstaw wszystkich rozważań leży ten fundament wszystkich fundamentów, czyli pytanie o rozróżnienie pomiędzy uzasadnionym korzystaniem z wolności własnej a działaniem, które – celowo czy nie – narusza wolność innych ludzi i w efekcie uderza w fałszywe nuty na liberalnym fortepianie. A zatem wolność nasza versus wolność innych. Dalej, niejednego kłopotu nastręcza rozsądzenie poszczególnych covidowych kwestii w świetle liberalnego przykazania wiary, iż wolność jednostki oraz korzystanie z jej dobrodziejstw (jako marchewka) są nieodzownie związane z ponoszeniem odpowiedzialności za skutki (co stanowi kij), a więc także warunkiem szerokiego czerpania z wolności jest zdolność zachowywania się jak jednostka wysoce odpowiedzialna. Jeszcze większe bóle głowy przynosi zderzenie tzw. negatywnej, a więc maksymalistycznie nakreślonej wolności w stylu klasycznego liberalizmu, z niekoniecznie doktrynalnie liberalną, ale do głębi ludzką potrzebą solidarności i współodczuwania, których winniśmy móc od naszych bliźnich oczekiwać choćby przejściowo, ale przecież zwłaszcza w okresach tak trudnej próby, jak czas globalnej epidemii.
Wolność wchodzi dodatkowo w klincz ze zjawiskami, które od zawsze stanowią dla niej zagrożenie, ale realia covidowe dostarczyły im sporo paliwa. Po pierwsze, jest to atak na wolność i (także dogłębnie liberalną) racjonalność człowieka ze strony postawy negowania faktów naukowych i całej naukowej metody poznawania świata. Można tutaj więc przeprowadzać klinicznie doskonałe argumentacje dowodowe i strzępić język do woli bez najmniejszego sensu i skutku (choć to dzisiaj w sumie cecha niemal każdej debaty). Po drugie, nieco pokrewnie, nastąpił wykwit teorii spiskowych. Po trzecie, jak zawsze i wszędzie, ale w obliczu groźby choroby i śmierci wyjątkowo mocno, strach i potrzeba poczucia bezpieczeństwa otworzyły szeroko drzwi wielorakim działaniom antywolnościowym. Po czwarte, poprawność polityczna zyskała swój covidowy wymiar i odtąd są rzeczy, których o pandemii nie można już powiedzieć, nie narażając się na ryzyko, zatem do debaty o wirusie wkroczyła mocno autocenzura. W końcu, głoszenie sceptycyzmu wobec szeroko uznanych poglądów na covid nadziało się na ów słynny, nowy zwyczaj obejmowania autorów „nieprawomyślnych” opinii mechanizmami z repertuaru cancel culture i urządzania im wielopoziomowych „shitstormów” w mediach społecznościowych.
Większość liberałów za problematyczne zjawisko w debacie covidowej uznała przede wszystkim (a niekiedy nawet wyłącznie) zachowanie narożnika określanego zbiorczą nazwą „anyszczepionkowców”. To właśnie oni krzyczeli i krzyczą o wolność własną, niespecjalnie interesując się wolnością i prawami innych ludzi. To oni całkowicie pomijają liberalne sprzężenie wolności z odpowiedzialnością, zaś o solidarność wołają tylko dla siebie i podobnie do nich myślących, bez baczenia na realne problemy ludzi z grup ryzyka. W końcu to oni usiłują dokonać zamachu na wolność, posługując się teoriami spiskowymi i podważaniem wyników badań naukowych. Podzielam opinię, że stanowią oni problem numer 1 dla ochrony wolności w dobie debaty covidowej. Jednak nie oznacza to, że należy pomijać zagrożenia z drugiej strony, ze strony histeryków, którzy każde zdanie zawierające sceptycyzm lub chociaż pytanie o te czy inne środki walki z pandemią chcą ocenzurować i uciszyć, imputując autorom winę za śmierć kolejnych tysięcy ofiar. Oni uderzają w wolność samej debaty covidowej, wymachując ukształtowaną już na jej potrzeby poprawnością polityczną/narracyjną, żądaniem samocenzury i cancel culture jako ulubionymi rodzajami broni. Natomiast strachem – narzędziem najmocniej i najskuteczniej burzącym misterny trud budowania wolnego społeczeństwa – operują na równi z antyszczepionkowcami.
Wolność pod presją antyszczepionkowców
Antyszczepionkowcy (wśród których niestety jest wielu libertarian) zarzucają liberałom popierającym obostrzenia zdradę ideałów wolności, samych siebie obsadzając w roli bojowników o jej sprawę. Ten błąd logiczny może opierać się tylko na zacietrzewieniu, albo na niewłaściwym pojęciu o zagrożeniach dla ludzi wynikających z pandemii. Ktoś, kto stwarza większe ryzyko zarażenia drugiej osoby, choć mógłby stwarzać mniejsze, ten ogranicza wolność drugiego człowieka i to w sposób skrajny, jako że dla wielu ludzi zachorowanie na covid stanowi realne i bardzo poważne niebezpieczeństwo dla życia i zdrowia (co gorsza, jest sporo osób, którzy do grup ryzyka należą bez świadomości tego faktu, z powodu np. utajnionej jak dotąd choroby współtowarzyszącej, która zwiększa ryzyko zgonu, ciężkiego przebiegu lub powikłań w postaci tzw. długiego covidu). Potencjalnie więc każdy z nas może zostać w drastyczny sposób odarty z wolności poprzez lekkomyślne zachowania antyszczepionkowców lub ludzi negujących w ogóle istnienie epidemii.
To trzeba powiedzieć jasno: nienoszenie masek, niezachowywanie odstępu, niepowstrzymywanie się od wyjścia z domu przy objawach infekcyjnych, odmowa robienia testów czy dezynfekowania rąk, w końcu zaś przede wszystkim nieszczepienie się – to wszystko zwiększa zagrożenie dla innych ludzi, a więc ogranicza ich wolność. Ograniczanie wolności jednego człowieka przez drugiego jest zaś niedopuszczalne z liberalnego punktu widzenia. Ta konstatacja natomiast oznacza, że wszystko to, co antyszczepionkowcy usiłują zohydzić kiepsko dobranym terminem „segregacja sanitarna”, jest zasadne. Zwał, jak zwał.
Słowo „segregacja” ma w tym przypadku stanowić piętno dla wszelkich projektów ograniczenia osobom niezaszczepionym dostępu do infrastruktury spędzania wolnego czasu, a nawet do środków transportu publicznego. Wiadomo, „segregacja” kojarzy się z segregacją rasową w USA, z barami czy toaletami, które opatrywano napisami „Whites only” lub „For colored”. Kojarzy się także, bardziej lokalnie tutaj w Polsce, z wykluczeniami Żydów z różnych miejsc w okresie okupacji niemieckiej (acz i o naszym swojskim „getcie ławkowym” w II RP nie wypada nie wspomnieć), z tramwajami „Nur für Deutsche”, a liberałom może nawet – najbardziej świeżo – z naklejkami „Strefa wolna od LGBT”. A jednak „segregacja sanitarna” z tamtymi rzeczywistymi segregacjami i brutalnymi zamachami na wolność człowieka nie ma nic wspólnego, bo u samego punktu wyjścia różni się odeń zasadniczo.
Realne segregacje uderzały w ludzi w sposób przez nich niezawiniony, a ich ofiary nie mogły zrobić nic, aby przestać być traktowane gorzej wskutek tamtych segregacji. Człowiek, choćby chciał, nie może przestać być ciemnoskórym, Polakiem, Żydem czy osobą LGBT. Natomiast przestać być niezaszczepionym można niesłychanie łatwo, dobrowolnie i bez żadnych przeszkód. Być niezaszczepionym to wybór, nie ślepy los. Pik, i już nie jesteś „segregowany”. Dlatego „segregacji sanitarnej” nie można porównywać z tamtymi segregacjami z mrocznych kart ludzkiej historii. Bardziej przypomina „segregację” ludzi na posiadaczy prawa jazdy i nie-posiadaczy prawa jazdy. Członków klubu Biedronki i na jego nie-członków. Pierwsi mogą jeździć samochodami i odbierać „Świeżaki” za mniejszą ilość naklejek, a drudzy nie mogą. Nie są równo traktowani, ale jest po temu zasadny powód. I tylko od nich zależy przejście w każdej chwili do grupy „uprzywilejowanej”.
Tak więc „segregacja sanitarna” jest całkowicie zasadna i stanowi świetny mechanizm skłaniania części opornych do decyzji o dobrowolnym zaszczepieniu się. Niestosowanie tego narzędzia przez polski rząd stanowi jedno z najbardziej niepojętych zaniechań naszego kraju w walce z pandemią. Jeśli założyć, że liczbę ofiar czwartej fali można było w ten sposób ograniczyć choćby o połowę, to jest to w zasadzie zbrodnia.
Nieco trudniejszym problemem jest kwestia obowiązku szczepienia na covid. Teoretycznie, jeśli osoby niezaszczepione udałoby się, poprzez surowe stosowanie zasadnej „segregacji sanitarnej”, odizolować od wszystkich zaszczepionych osób, które nie życzą sobie bezwiednie wchodzić w bliskie kontakty z potencjalnymi rozsadnikami wirusa, to taki obowiązek stanowiłby nadmierne ograniczenie wolności indywidualnej niezaszczepionych. W liberalnym ujęciu państwo nie powinno dbać o zdrowie czy dobro żadnego z obywateli pod przymusem. Ludzie mają prawo prowadzić ryzykowny tryb życia. Palenie papierosów, konsumpcja alkoholu, nadmierna konsumpcja cukru, fast-foodów (i wielu innych rzeczy), uprawianie sportów ekstremalnych (a w pewnym wieku tak można zakwalifikować wszystko oprócz szachów, dartów i biliarda) czy posiadanie dużej liczby partnerów seksualnych – wszystko to jest potencjalnie szkodliwe, ale liberałowie protestują przeciwko zakazywaniu ludziom tych rzeczy. Co więcej, zazwyczaj jesteśmy za legalizacją konsumpcji niektórych tzw. miękkich narkotyków, czyli to pole ryzyka związanego z wolnością w odpowiedzialności własnej za skutki chcemy poszerzać. Dopóki więc osoby niezaszczepione nie stanowią ryzyka dla innych, powinny mieć prawo do wolnej decyzji w sprawie tego szczepienia. Paradoksalnie, droga do utrzymania dowolności szczepień na covid prowadzi tylko i wyłącznie przez konsekwentnie wdrażaną „segregację sanitarną”.
Z drugiej jednak strony zagrożenie dla wolności innych ludzi generowane przez niezaszczepionych nie ogranicza się do ryzyka zarażenia osoby zaszczepionej, ale o zbyt niskim poziomie przeciwciał, aby uniknąć zakażenia (czy to przez upływający 6-miesięczny termin od ostatniego zastrzyku, czy to przez fakt przynależności do grupy dużego ryzyka, czy też do grupy osób, które z przyczyn medycznych się szczepić nie mogą). Niezaszczepieni ograniczają naszą wolność także przeciążając szpitale i blokując dostęp do nich chorym na inne, niezawinione własną brawurą choroby (choćby wysysając personel medyczny z innych oddziałów na oddziały covidowe w dobie szczytów fal pandemii); mogą powodować kolejne lockdowny niektórych branż lub całej gospodarki i skazywać innych obywateli na ruinę finansową; obciążają radykalnie finanse publiczne, zmniejszając potencjalne korzyści nas wszystkich związane z budżetem państwa w dobrym stanie. Wszystko to są ograniczenia wolności, wszystkie one są niedopuszczalne.
Wolność pod presją poprawności narracyjnej
Gdy jednak do boju przeciwko wolności rusza drugie ekstremum w debacie covidowej, skutki także mogą być opłakane. W tym przypadku cios zostaje wyprowadzony nade wszystko w wolność słowa – można rzec, że to sprawa mniej istotna, aniżeli stwarzanie zagrożenia dla życia i zdrowia (niewątpliwie tak jest), ale jako element bardziej ogólnego trendu, aby ludziom wygłaszającym mniejszościowe poglądy zamykać usta przemożną presją, jest to trend bardzo niebezpieczny.
Doskonałą egzemplifikacją tego zjawiska jest niemiecka debata covidowa i przypadek uznanej i cieszącej się wielkim szacunkiem (przynajmniej do niedawna) politolożki Ulrike Guérot. Guérot zajmowała się przez niemal całą swoją karierę naukową i publicystyczną problematyką europejską i była (jest) wielką orędowniczką pogłębiania integracji europejskiej w kierunku budowy Europy federacyjnej. Na swoje nieszczęście w toku tego roku postanowiła zabrać mocny głos w debacie covidowej. Nie takich poglądów spodziewała się po niej jej własna bańka w mediach społecznościowych, bo Guérot zalicza (zaliczała się?) raczej do lewicowo-liberalnego światka wzajemnej adoracji.
Tymczasem już w 2020 r. Guérot zaczęła od krytyki niektórych obostrzeń, z zamykaniem wewnętrznych granic państw UE na czele. Następnie poddawała w wątpliwość zasadność niektórych, punktowych obostrzeń, zwłaszcza tych najsilniej uderzających w swobody obywatelskie. Z częścią jej następnie głoszonych poglądów można się (jak ja) śmiało nie zgadzać. Guérot niewątpliwie odrzuciłaby większość powyższej argumentacji, która doprowadziła mnie do poparcia „segregacji sanitarnej” i uznała ostre i wykluczające z życia społecznego poglądy i propozycje względem niezaszczepionych za niedopuszczalną „stygmatyzację znacznej grupy naszych współobywateli”. To jednak nie oznacza, że Guérot nie ma wcale racji. Wielu polskich liberałów, w tym także przedstawicieli naszego środowiska skupionego wokół „Liberté!”, raz po raz uznawało niektóre obostrzenia, stosowane przecież wcale nie tylko w Polsce przez PiS, ale i w wielu innych krajach przez rządy bezdyskusyjnie liberalno-demokratyczne, za zbyt głęboko ingerujące w nasze życie i wolność. Krytykowaliśmy lockdown i zamykanie szkół, sugerując izolowanie osób z grup ryzyka jako alternatywne rozwiązanie. Dzisiaj jesteśmy gotowi żądać stosowania obostrzeń dla niezaszczepionych zamiast lockdownu dla wszystkich. W imię dobra naszej sytuacji ekonomicznej, w imię troski o zdrowie psychiczne młodego pokolenia, w imię wielu innych ważnych wartości i celów (oczywiście z wolnością na czele).
Guérot także opowiadała się przeciwko zamykaniu gospodarki, wskazując na niebezpieczeństwo wytworzenia się przy tej okazji tzw. law of unintended consequences. Wskazywała, że niektóre obostrzenia się nieproporcjonalnie ostre wobec nikłego dla przebiegu pandemii znaczenia celów, które są w stanie osiągać. Przede wszystkim zaś – i tutaj Guérot trafiła w samą „dziesiątkę” – przestrzegała, że dla państw taka pandemia to wymarzona okazja, aby obywateli „opiłować” z części ich demokratycznych swobód i pytanie brzmi, czy nie na zawsze? Dlatego Guérot na każdym kroku powtarzała, że każde obostrzenie musi być związane z jasną deklaracją cofnięcia go, gdy covidowa konieczność jego stosowania przeminie lub zelżeje. Dla każdego liberała są to oczywiste oczekiwania.
Ponadto domagała się Guérot, aby – co stanowi wymóg demokracji – o każdym obostrzeniu wolno było swobodnie debatować i testować w dyskusji jego zasadność. Aby decydenci czuli, iż są opinii publicznej każdorazowo winni przekonujące i niezbite wyjaśnienia, gdy wolność obywatelska zostaje zawieszona lub zawężona. Mówiła wtedy, że „stygmatyzacja krytyki to koniec demokracji”. Krytykowała stan rzeczy, w którym jedna strona – zwolennicy obostrzeń z autorytetem rządu za plecami – mają z definicji przewagę i samodzielne prawo definiować pojęcia i węzłowe punkty debaty; w którym przyjmuje się, że autorów niektórych opinii w ogóle „nie wypada” słuchać, bo mnożąc wątpliwości sami wykluczyli się poza ramy swoistej covidowej racjonalności. Guérot podkreśla, że trafny argument może niekiedy paść nawet z ust w innych sytuacjach głupich ludzi, więc argumentów należy słuchać i nie zakładać z góry, że po tamtej stronie nigdy nie może być racja.
Tak oto, zwłaszcza nawiązując do aspektu „przewagi narracyjnej”, Guérot wystąpiła przeciwko kształtującej się w tym roku poprawności politycznej debaty covidowej, w której cancelować należy każdego, kto raz wygłosi pogląd krytyczny wobec walki z pandemią wszystkimi siłami, także bazookami skierowanymi na muchę. Guérot wystąpiła ponadto przeciwko tej polaryzacji debaty covidowej, w której najbardziej doniosły głos uzyskują te dwie radykalne grupy, obie na swoje sposoby wrogie wolności. Gdzie każdy, kto wątpi w absolutną potrzebę zamknięcia szkół, ten z miejsca (i dożywotnio?) jest „foliarzem”. Gdzie każdy, kto domaga się, aby niektóre obostrzenia dotyczyły tylko osób dobrowolnie niezaszczepionych, jest „nazistą”. W takich realiach liberalny głos środka jest jednym i drugim, w zależności od kontekstu.
Samą Guérot oczywiście spotkało dokładnie to, przed czym chciała przestrzegać. Lewicowi stróże poprawności narracyjnej wokół polityki antycovidowej urządzili badaczce kolosalny shit-storm, usiłowano zablokować rozpoczęcie przez nią pracy na uniwersytecie w Bonn, tamtejsi studenci zaczęli (jak to studenci w tych czasach) „bać się o własne bezpieczeństwo”, gdyż powszechnie znana „lekkomyślność prof. Guérot” może sprowadzić na nich infekcje. Kanały w mediach społecznościowych Guérot zamieniły się rynsztok, więc zamknęła je ona w końcu jesienią. Postanowiła też wrócić do tematyki europejskiej i zrezygnować z udziału w debacie covidowej, a więc w końcu, umęczona, zastosowała samocenzurę.
***
Covid będzie z nami jeszcze jakiś czas. A więc także i debata covidowa. Może niedługo stanie się ona „starym klasykiem”, ale jej z licznych pułapek długo będzie się nam rzucać kłody pod nogi. Szykuje się tutaj niestety walka na dwa fronty.