Państwa na wpół autorytarne od tych w pełni demokratycznych różnią się między innymi tym, że wybory w nich są grą na pochyłym boisku. Partia władzy, przejąwszy wszelkie agendy, struktury i zasoby państwa, używa ich jako broni w walce wyborczej. Już w roku 2019 i 2020 obserwowaliśmy skrajne zaangażowanie publicznie finansowanych mediów po stronie kampanii wyborczej partii władzy – TVP w zasadzie zamieniła swoje serwisy informacyjne w bloki spotów wyborczych PiS. Także wtedy dawało się już zauważyć angażowanie spółek skarbu państwa i ich majątków we wspieranie kandydatów rządowych. W tegorocznej kampanii następuje to już w pełnej skali dzięki uruchomieniu równolegle z wyborami referendum i kampanii referendalnej.
Dość powszechnie wiadomo, że – inaczej niż w przypadku kampanii wyborczej – w kampanii referendalnej nie ma ani limitu wydatków, ani zasad ograniczających angażowanie się w nią podmiotów niebędących sztabami wyborczymi uczestniczących partii. Każdy może wyrazić swój pogląd na referendum za pomocą kosztujących dowolną liczbę milionów złotych kampanii reklamowych. W tym także państwowe spółki zarządzane przez polityków PiS (niekiedy nawet startujących teraz w wyborach). Partia władzy, pisząc pytanie referendalne doskonale wpasowane w partyjne podziały, stworzyła więc warunki, aby zwielokrotnić swoją finansową przewagę nad konkurentami, prowadząc za publiczne środki dodatkową kampanię na swoją rzecz. Referendum zostało zaprojektowane jako narzędzie finansowego oszustwa wyborczego oraz stanie się de facto ogniwem swoistego zafałszowania wyniku wyborów.
To ostatnie ma nie tylko wymiar finansowy. Referendum jest także narzędziem mobilizacji elektoratu PiS, aby w dniu wyborów przybył tłumniej do lokali wyborczych. Podjęte w referendum cztery problemy nadal bowiem rozpalają emocje elektoratu partii władzy, nawet jeśli – po 8 latach rządów – sama partia znacznej części tych wyborców już nie porywa. W efekcie niejeden dawny wyborca PiS, który w tym roku rozważał wyborczą absencję, aby dać swojej partii czerwoną kartkę, jednak głosować pójdzie, aby dać wyraz swoim politycznym emocjom w referendum. A w wyborach najpewniej jednak na PiS zagłosuje, tak przy okazji, skoro już tam przyszedł…
I te dwa cele – powiększenia budżetu własnej kampanii oraz mobilizacji niemrawych wyborców PiS – w zasadzie wyczerpują zadania, które dla partii władzy ma zrealizować referendum. Jednak z przyczyn politycznych i prestiżowych, liderom partii zależy jeszcze także na tym, aby referendum osiągnęło próg ważności (czyli frekwencji ponad 50% uprawnionych do głosowania). Stąd kuglowanie technicznymi zasadami przeprowadzenia referendum równocześnie z wyborami. Dawno zapomniane są pierwotne założenia, że dla referendum będą odrębne lokale i komisje wyborcze. Początkowo kreślono bowiem taką wizję, że wyborca przybędzie do lokalu wyborczego np. na terenie szkoły, uda się do komisji w holu głównym i zagłosuje tam w wyborach, a następnie pójdzie korytarzem czy schodami/windą do, dajmy na to, sali 202 i tam zagłosuje w referendum. Albo i nie, oczywiście.
Nie tak to będzie wyglądać. Pisowski ustawodawca głosowanie skonstruował tak, aby maksymalnie zwiększyć szanse na osiągnięcie progu ważności referendum i zniechęcać wyborców do głosowania wyłącznie w wyborach. Tak więc oba głosowania odbędą się w tych samych lokalach i oba obsłuży ta sama komisja. Wariantem wstępnie założonym jest ten, że wyborca głosuje także w referendum. Aby w nim nie zagłosować i wpłynąć na jego nieważność przez nieosiągnięcie progu 50%, wyborca będzie musiał proaktywnie odmówić odebrania karty referendalnej, a następnie dopilnować, aby komisja adnotowała to obok jego nazwiska na liście wyborców. Czasami słychać nawet, że członek komisji może adnotacji odmówić, więc wtedy lepiej samemu adnotować, albo bezwiednie „weźmie się udział” w referendum.
Ponieważ partia władzy (plus Konfederacja) zachęca do udziału w referendum, a opozycja demokratyczna wzywa do bojkotu, w sposób absolutnie czytelny dochodzimy do sytuacji, w której wybory przestają być tajne. Adnotacje o odmowie pobrania karty referendalnej na listach wyborców w całym kraju złożą się zapewne w cenne dane, czyli rejestr najbardziej antypisowskich obywatelek i obywateli Polski. Wiele osób, zwłaszcza gdyby ostatnie przedwyborcze sondaże w październiku dawały PiS duże szanse na trzecią kadencję, może z obawy o np. dalsze losy swojej kariery zawodowej, pobrać kartę i pomóc referendum osiągnąć próg ważności. Na to także władza liczy.
To groźna perspektywa. Za to bardziej kuriozalnie brzmią pohukiwania polityków obozu władzy, z Pawłem Kukizem na czele, że bojkotujący referendum obywatel dopuszcza się „zdrady demokracji”, że „prawdziwy demokrata jest zobowiązany się w referendum wypowiedzieć”. Wobec elektoratów trzech partii opozycji, zwanej w końcu demokratyczną, stosuje się tutaj szantaż oparty o kłamstwo lub brak wiedzy politologicznej.
Owszem, absencja w wyborach jest znakiem niedopełnienia przez obywatela pewnego demokratycznego „obowiązku” i taki obywatel musi liczyć się z krytyką. To dlatego, że w wyborach nie ma progu ważności i ich bojkot nie może być aktem politycznego wyboru, a tylko zaniechania. W referendum mamy próg ważności, więc zbojkotowanie go jest jak najbardziej i absolutnie decyzją polityczną. I to wręcz bardzo dojrzałą i wyrafinowaną. Wyborca, dostrzegając stricte populistyczną, nieuczciwą i wadliwą metodę sformułowania pytań (a to w tym referendum w sposób aż nader oczywisty ma miejsce), może antycypować relatywnie wysoką mobilizację zwolenników tych populistycznych rozwiązań (szczególnie przy połączeniu referendum z kluczowymi politycznie wyborami) i stwierdzić, że przy braku realistycznych szans przegłosowania populistów, lepiej referendum storpedować, czyli spowodować jego nieważność poprzez bojkot. To całkowicie uprawniona strategia politycznego zachowania i dokonania wyboru w przypadku referendum. To więc dojrzały akty demokratyczny świadomego i zorientowanego obywatela. Kto twierdzi inaczej, albo zwyczajnie kłamie (jak Kaczyński), albo nie ma wiedzy w tej dziedzinie (jak najpewniej Kukiz).
Samo rozpisanie tego referendum jest za to aktem niedemokratycznym. Nie tylko z, przytoczonych już powyżej, powodów manipulowania wynikiem wyborów za jego pomocą. Także dlatego, że składa się ono z czterech, zupełnie arbitralnie przez polityków władzy dobranych pytań, które bez wyjątku są wygodne dla partii władzy. Nikt na etapie przygotowania referendum nie wpadł na pomysł, aby zorganizować konsultacje społeczne czy panel obywatelski, w którym zwykli ludzie wypowiedzieliby się, czy akurat te cztery pytania uznają za obecnie najbardziej istotne z punktu widzenia przyszłości Polski. Nikt nie zapytał obywateli nawet w sondażu, jakie inne pytania chcieliby zobaczyć na referendalnych kartach. Czyżby ze strachu, że niektóre z nich nie będą dla władzy komfortowe? To referendum jest zrobione z myślą o politykach i ich korzyściach, całkowicie z pominięciem głosu obywateli. Jest więc do cna niedemokratyczne.
Jeszcze jednym argumentem za bojkotem referendum jest ten, że uwłacza ono inteligencji wszystkich w nim głosujących. Referendum ma sens tylko i wyłącznie wtedy, gdy oto istnieje już gotowy akt prawny – konstytucja, umowa międzynarodowa lub ważna ustawa – lecz politycy uznają, że aby otrzymały one większy i długotrwały mandat/legitymizację, ich ostateczne wejście w życie będzie uzależnione od wyniku referendum, od głosu obywateli. Taki był sens referendów w sprawie konstytucji RP i akcesji do UE.
Obecnie nie ma żadnych aktów prawnych, które obywatele mieliby zaakceptować czy odrzucić. To pozbawia referendum wszelkiego sensu, gdyż staje się ono tylko kosztownym sondażem opinii publicznej i to w dodatku zmanipulowanym wszystkimi tymi politycznymi okolicznościami – tym, że połowa społeczeństwa opinii swojej nie wyrazi, bo będzie referendum torpedować. Nie przyniesie ono żadnych wiążących decyzji, ani nawet wskazań. Jeśli któraś z ekip rządowych za kilka lat będzie chciała przyjąć ustawę niezgodną z opinią większości z tego referendum, będzie to mogła prawnie bez najmniejszych przeszkód zrobić. Politycy PiS, stwarzając pozory wiążącego charakteru tego głosowania, oszukują wyborców – głównie zresztą swoich.
Spółki skarbu państwa, kierowane przez pisowski aparat, usiłują niewinnie komunikować, że angażują się w kampanię referendalną nie po to, aby namawiać do głosowania na „tak” czy na „nie”, a tylko w celach pro-frekwencyjnych. Na tym etapie jednak jest już całkowicie jasne, że wspieranie zwiększenia frekwencji oznacza działanie na rzecz osiągnięcia przez referendum progu ważności, a zatem nie może być niewinne czy neutralne. To kampania na rzecz określonej polityki, robiona za pieniądze, które na politykę nie powinny być przeznaczane. To złodziejstwo i oszustwo.
Tymczasem tylko około 57-61% obywateli deklaruje swój udział w najbliższych wyborach. Z tego przecież mniej niż połowa, to wyborcy PiS i Konfederacji. Zatem jest ich nie więcej niż jakieś 29-31% spośród ogółu uprawnionych do głosowania. Strasznie daleka droga do progu ważności 50%. Tak więc wyborcy partii demokratycznej opozycji mogą z łatwością utopić to referendum w najbliższej szklance wody, do czego usilnie zachęcam!
Autor zdjęcia: Chinh Le Duc