Podział na populistów i liberalnych demokratów zaczyna organizować systemy partyjne państw Zachodu i wypiera dawny ład z osią prawica-centrum-lewica. W efekcie dyskusja o niedomaganiach i niesprawiedliwościach liberalnej demokracji staje się punktem centralnym debaty, co ustawia liberałów i demokratów w pozycji defensywnej, niemalże na ławie oskarżonych, zaś populistów w roli groźnych prokuratorów egzekwujących ludową sprawiedliwość wśród poklasku tłumu.
W wydanym w 2019 r. zbiorze publikowanych wcześniej w Tygodniku „Polityka” rozmów Jacka Żakowskiego znajduje się zaraz na początku wywiad z prof. Grzegorzem Ekiertem, który wśród źródeł wzbierania fali populistycznej w krajach Zachodu wymienia nie tylko wzrost nierówności, ale także „rosnącą ich widoczność”. To m.in. ona ma według niego odpowiadać na narastające frustracje sporej części społeczeństwa, która – obawiając się trwałego utknięcia po stronie przegranych epoki globalizacji – usiłuje cofnąć zegar i powstrzymać przemiany.
Nad postawami tych obywateli pochylamy się z wielką troską od z górą dekady (i coraz częściej ignorujemy przy tym lub wręcz lekceważymy poglądy i potrzeby tej części społeczeństwa, która nadal całym sercem popiera liberalną demokrację, co jest dość paradoksalne). Nic dziwnego. Drżymy o przyszłość naszych jakże kruchych konstrukcji wolnościowego ustroju i działamy wyciągając lekcje z historii XX w. Boimy się dalszego rozrostu grupy popleczników populizmu. Co prawda marzenie o cofnięciu się do epoki sprzed globalizacji jest całkowicie nie możliwą do zrealizowania aberracją. Jednak wiemy, że choć nigdy nie osiągną zadeklarowanego celu, to mogą na tyle dotkliwie ugodzić liberalną demokrację, że w grze geopolitycznej zatriumfuje wizja świata ścierających się mocarstw pod dyktando Pekinu i jego moskiewskiego pomagiera.
Prawdopodobieństwo ziszczenia się tego scenariusza rośnie, gdyż podział na populistów i liberalnych demokratów zaczyna organizować systemy partyjne państw Zachodu i wypiera dawny ład z osią prawica-centrum-lewica. W efekcie dyskusja o niedomaganiach i niesprawiedliwościach liberalnej demokracji staje się punktem centralnym debaty, co ustawia liberałów i demokratów w pozycji defensywnej, niemalże na ławie oskarżonych, zaś populistów w roli groźnych prokuratorów egzekwujących ludową sprawiedliwość wśród poklasku tłumu. Kluczowymi ogniwami tej transformacji są zaś zdrada (części) prawicy konserwatywnej i dezaktualizacja oferty lewicowej.
Dobrym punktem wyjścia do tych rozważań jest właśnie uwaga prof. Ekierta o „rosnącej widoczności nierówności”. Otóż trafia ona w sedno, gdyż nierówności były zawsze, ale dotąd frustracje z nimi związane kanalizował ogólny wzrost poziomu życia także ludzi o zupełnie przeciętnych, a nawet niższych niż przeciętne dochodach. Owszem, były zazdrość i zawiść, ale i zadowolenie z własnego życia, lepszego niż życie rodziców i z perspektywą jeszcze lepszego życia własnych dzieci. Ten model wzrostu, jak wiemy, zaciął się w pierwszej dekadzie XXI w. i frustracje przestały być kanalizowane. Co prawda nadal przygniatająca większość zwolenników populizmu i rozliczenia liberalnej demokracji wiedzie dostatnie życie, ale mało to ich obchodzi, gdyż czują gniew wywołany poczuciem relatywnej deprywacji. W ich godność uderza to, że innym (przysłowiowemu sąsiadowi) żyje się lepiej niż im.
Problemem są więc nie tylko, a nawet nie tyle nierówności, co ich rosnąca widoczność, świadomość, internalizacja i ich emocjonalne przetrawianie. Powstaje oto społeczeństwo ze zdezintegrowaną klasą średnią, gdyż podział na dwie pęknięte jego półkule przebiega w poprzek jej łona. Jej słabsza część, wraz z tzw. klasą ludową, dawną robotniczą i nowoczesnym prekariatem opowiada się przeciwko widoczności nierówności, zaś jej mocniejsza część z wyższą klasą średnią i ludźmi majętnymi za utrzymaniem logiki przemian globalizacyjnych współczesnego kapitalizmu. Oto nowy podział społeczny, który ani chybi będzie organizować życie polityczne Zachodu przez najbliższe co najmniej kilkanaście lat, a więc przez większą część pierwszej połowy XXI w.
Przyjrzyjmy się bliżej tym dwóm zestawom wartości. Po jednej stronie mamy więc przeciwników widomych różnic w społeczeństwie. Są to równocześnie przeciwnicy widoczności nierówności materialnych, kontrastów luksusu i skromnych warunków życia na ulicach europejskich i amerykańskich miast, jak i zróżnicowania społecznego w sensie tożsamościowym, czyli heterogeniczności ludzi zamieszkujących jedno państwo w sensie kulturowym, aksjologicznym, moralnym, w sensie preferowanego stylu życia i wyborów życiowej drogi. Są przeciwni imigracji i mniejszościom, przeciwni emancypacji kobiet, niezależności młodzieży, wolności indywidualnej i zmianom kulturowym. Pragną społeczeństwa ludzi podobnych i pod względem zachowania, i zasobności portfela. Widząc, że w zdynamizowanym świecie zaczynają odstawać i ich pozycja słabnie, domagają się cofnięcia zmian, unieważnienia tej dynamiki i wtłoczenia wszystkich w realia życia podobnego, gdzie ich niepowodzenie będzie zasadniczo niedostrzegalne i nieczytelne.
Zdrada (części) prawicy polega na ochoczym dostosowaniu się do tych nastrojów i przekształceniu pod nie swojej oferty politycznej. Tak oto wykluwa się nowa prawica, już czysto populistyczna. Widzimy to w wielu krajach Zachodu, także na polskim podwórku. Dawna prawica była, owszem, zawsze przeciwna lub co najmniej sceptyczna wobec przemian kulturowych, które znamionowały większy indywidualizm czy tożsamościową heterogenizację społeczeństwa. Jednak w tym samym czasie optowała za wolnorynkowym podejściem do polityki gospodarczej, była więc nośnikiem tych wszystkich procesów, które legły 30 lat temu u podstaw globalizacji i przyniosły zmiany społeczne, stanowiące pole dla znaczniejszego różnicowania się położenia ludzi w zależności od ich potencjałów, nakładów pracy, gotowości do nauki i wysiłku.
Nowa prawica stopniowo usuwa element wolnorynkowy ze swojej wizji politycznej. Widzimy to od lat w Warszawie i Budapeszcie, widzimy w ewolucji, jaką przeszły partie Le Pen, Wildersa czy austriackich „wolnościowców”, w programie AfD, a nawet w retoryce Farage’a. Także w USA, gdzie większość republikanów starego typu nadal popiera wolne rynki, wraz z protekcjonistyczną i antyglobalistyczną retoryką Trumpa zaczyna się nowa epoka. W efekcie powstaje kompleksowo antyliberalna oferta dla populistycznych przeciwników liberalnej demokracji. Jej dopełnieniem jest projekt ustrojowego demontażu państwa prawa i wprowadzenie nowej formy wyborczego autorytaryzmu.
Wobec tego logicznym jest, że kompleksowa i spójna kontroferta winna mieć liberalny charakter. To wizja utrzymania liberalnej demokracji jako ram rozwoju społeczeństwa heterogenicznego, a więc właśnie naznaczonego różnorodnościami, w tym nierównościami. To wizja liberalizmu społeczno-obyczajowego, w którym obok siebie, w jednym państwie i w jednym społeczeństwie, rozwijać się mogą różne tożsamości i różne koncepcje życiowe ludzi, zarówno tych będących w arytmetycznej większości, jak i arytmetycznych mniejszości. To jednak także wizja liberalizmu gospodarczego, w której wysiłek, nauka, praca, kreatywność i zaangażowanie popłacają, gdyż generują materialne nierówności i jest to okay dopóki są one sprawiedliwym pokłosiem nierówności w nakładzie pracy i wysiłku (a nie pokłosiem przywileju, oszustwa czy naruszenia prawa). To logicznie spójna wizja także dlatego, że tożsamościowo zróżnicowane społeczeństwo i różnice materialnych statusów idą w parze, gdy pierwsze artykułowane są wyborami konsumenckimi opartymi na tych drugich. W ten sposób ludzie równocześnie demonstrują swoje tożsamości kulturowe czy światopoglądowe, jak i swoje możliwości finansowe.
W tych realiach na spalonym złapana może zostać klasyczna, socjalistyczna lewica, której oferta ulega dezaktualizacji. Usiłuje ona łączyć te dwie przeciwstawne logiki w dysfunkcyjną całość. Lewica chciałaby kolorowego społeczeństwa, złożonego z ludzi o różnych tożsamościach i tych tożsamości nieukrywających, lecz je wręcz intensywnie przeżywających, robiących więc to, co czasem spotyka się z prawicowym zarzutem o „obnoszenie” się innością. Słowem: chce widoczności różnic pomiędzy ludzkimi stylami życia. Ale równocześnie usiłuje redukować, minimalizować, zacierać i zwalczać nierówności materialne i ich widoczność, która, w jej retoryce, godzi w „godność” i poczucie komfortu osób słabiej sytuowanych. Zatem mniejszości tożsamościowe powinny „obnosić się” swoim stylem życia, ale osoby bogate powinny unikać „epatowania” luksusem. Z jednej strony pozytywne podejście do zróżnicowania, z drugiej oczekiwanie uniformizacji. To się nie może udać teraz, gdy kwestie frustracji wynikających z „widoczności różnic” trafiły do centrum debaty politycznej.
Lewica może więc podzielić los klasy średniej i ulec rozłupaniu na pół, na dwa odrębne ruchy. Zwiastuny tego procesu są już widoczne. Część lewicy może zdecydować o przyłączeniu się do obozu liberalnego, z którym wspólnie walczy o tożsamościowe zróżnicowane społeczeństwo ludzi cieszących się indywidualną wolności wyboru drogi życiowej. Wymagałoby to od niej stępienia retoryki antyrynkowej i antyglobalistycznej. To możliwe, lewica nie raz w przeszłości przesuwała się do centrum, a dzisiaj wydaje się to czynić jej bodaj najbardziej perspektywistyczny odłam, czyli Zieloni. Byłoby to korzystne dla obozu liberalnej demokracji, który w realiach politycznej praktyki nie potrzebuje totalnej dominacji wolnorynkowych liberałów, a raczej debaty, ucierania poglądów i łagodzenia polityk, które mają szanse wyrosnąć z dialogu gospodarczych liberałów z umiarkowanymi lewicowcami socjalliberalnymi.
Jednak druga połowa lewicy może stoczyć się w stronę obozu populistycznego. Już dziś widzimy, że jej niechęć wobec nierówności i różnic międzyludzkich nie ogranicza się do aspektu pieniądza. Coraz częściej niektórych lewicowców uwiera wolność słowa i chcieliby dyktować wszystkim dookoła, co mówić wolno, a co nie, a zwłaszcza komu wolno mówić więcej, a komu mniej. Z tych idei wyrasta tzw. ruch woke, cancel culture i aberracyjna koncepcja odwróconej, swoiście rewanżystowskiej dyskryminacji dawnej większości przez dotąd dyskryminowaną mniejszość. A zatem uniformizacja społeczna na bazie lewicowej wizji świata.
Dla liberałów wyłania się z tego jasne przesłanie – to przesłanie stanowczości w obronie własnych postulatów i wartości. Także w odniesieniu do postulatów wolnego rynku i ograniczonego państwa w gospodarce. Ich niepopularność ma wszelkie szanse przeminąć w świecie, który zafundował sobie inflację i porażające długi publiczne. Trzeba wytrwać i nie pozwolić na wtłoczenie sobie do głów, że liberalizm przestał być aktualny i jest jakikolwiek „nowy paradygmat”. We wstępie do wspomnianego na początku zbioru rozmów Żakowskiego sam autor – lewicowy zwolennik „nowego paradygmatu” – przyznaje, że w jego dziele brakuje czwartego rozdziału. Rozdziału o tym, co dalej po kryzysie liberalnej demokracji, rozdziału o „nowej liberalnej demokracji”. Tego rozdziału nie ma, bo nie ma żadnego nowego paradygmatu i żadnego nie będzie. Nawet jeśli populiści przebrani w szaty lewicowców nam to suflują. Będzie albo restytucja liberalnej demokracji, która tak dobrze sprawdziła się na przełomie XX i XXI w. doprowadzając do bezprecedensowej poprawy warunków życia ludzi w każdym otwartym na globalne rynki zakątku świata, albo nastąpi nowy ciemny wiek autorytaryzmów, tym razem wspartych technologicznymi możliwościami w rodzaju Pegasusa, sztucznej inteligencji i sieciowego zbierania danych o obywatelach.
Tak właśnie bowiem skończy się utyskiwanie nad „widocznością nierówności” – równością w strachu i zniewoleniu.
Autor zdjęcia: Борис У