Drogie Czytelniczki, drodzy Czytelnicy,
Chyba w okolicach piątego zachorowania (albo może to było siódme, bo potem wszystko nabrało wielkiego rozpędu) obejrzałam film ,,Dzika droga” reż Jean-Marc Vallée.
Cheryl Strayed (Reese Witherspoon) drobna blondynka z wielkim plecakiem nie mogąc pogodzić się ze śmiercią matki i końcem swojego małżeństwa (do tego drugiego zresztą w dużej mierze sama doprowadziła), wyrusza samotnie w pieszą, liczącą ponad tysiąc mil wędrówkę szlakiem Pacific Trail Crest. O tym, co się wydarzyło w jej życiu, dowiadujemy się z retrospektyw, którymi poszatkowana jest jej podróż.
Podróż w której zmaga się z zimnem, zmęczeniem, upałem, samotnością i bolesnymi wspomnieniami. Moja noc też była długa. Bardzo przeżyłam ten film.
Zwykłe kuchenne czynności. Ciepłe światło. Matka Cheryl (nieco zwariowana, bardzo emocjonalna i taka moja) mówi do swej córki: ,,Szukaj tego co w Tobie dobre i trzymaj się tego z całych sił”. Cheryl rusza przed siebie.
…
Na przełomie marca i lutego byłam gościnią podczas Dnia Kobiet. Z mikrofonem na scenie mojego ukochanego Miejskiego Ośrodka Kultury i Sportu Pyskowicach wraz z czterema cudownymi kobietami rozmawiałyśmy o kobiecości, sile i pasji.
Współprowadziłam spotkanie z moją ulubioną Anną w katowickim Miejscowniku i nie umiałam na początku uporać się z mikrofonem. A kilka dni później krzyczałam ze sceny podczas rozgrzewki jogowej na katowickiej Manifie. Jesteśmy wojowniczkami!
Prawie od początku kwarantanny prowadzę joge online. Mamy w mediach społecznościowych tajemną grupę Nadzieja w Mroku. Kobiety schodzą się a ja mówię do nich, czytam im i prowadzę zajęcia. Niestety nie widzę twarzy. Czuję ich obecność ale to nie to samo. Nie żartujemy ani też nie wysłuchujemy się wzajemnie (jak to na mojej jodze bywa…).
Rebacca Solnit amerykańska eseistka i działaczka feministyczna w książce Nadzieja w mroku pisze: ,,Nadzieja to przekonanie, że to, co robimy, ma znaczenie, nawet jeśli nie sposób z góry przewidzieć, jakiego i kiedy znaczenia nabierze, na kogo i na co może wpłynąć.” …
W ostatniej scenie Dzikiej Drogi wybrzmiewają słowa bohaterki: ,,Moje życie tak jak każde inne jest zagadkowe i nieodwołalne. Tak bliskie, tak dzisiejsze i tak bardzo moje. Dać mu się toczyć to najdziksza droga.”
Szukajcie herstorii, czytajcie je i dzielcie się nimi. Są jak nadzieja w mroku….
HERSTORIA* pani Moniki
*(herstoria dosłownie jej opowieść, neologizm stworzony na podstawie gry językowej his-story, od ponad dwudziestu lat słowo herstory funkcjonuje jako rozpoznawalna już formuła żargonu naukowego i języka popularnego…)
Moja babcia mieszkała przy wiejskiej drodze w małym domku przyklejonym do kuźni i zabudowań gospodarczych. Mój dziadek umarł dużo wcześniej, był kowalem. Ten dom to były w zasadzie trzy pomieszczenia – sień, izba z piecem i łóżkiem przykrytym wielką pierzyną i drugi pokój, taki bardziej gościnny, z reprodukcją obrazu, którego jako dziecko bardzo się bałam. W pierwszym pomieszczeniu na ścianach wisiały makatki z napisami – Kto rano wstaje temu pan Bóg daje i Bez pracy nie ma kołaczy. Pamiętam, że kiedyś pociągnęłam za niebieską nitkę i delikatnie nadprułam literkę b. Na szczęście nikt nie zauważył. Byłam małą dziewczynką, kiedy umarła babcia. Nie wiem co się stało z tymi wszystkimi zgromadzonymi przedmiotami – drewnianymi łyżkami, makatkami, dziwnymi narzędziami, które nie-wiem-do-czego-służyły i z piecem z ringami, którymi regulowało się ogień ani nawet z reprodukcją obrazu, który budził mój lęk. Podobno dom babci po jakimś czasie rozebrano, wtedy zupełnie mnie to nie interesowało – byłam odurzona swoją młodością i patrzyłam tylko przed siebie.
Pani Monika:
– A ja to nie chcę mieć telefonu komórkowego. Jestem uparta, ten chce coś ode mnie, tamten też, nie chcę być przywiązana, naokoło te telefony ciągle migają i dzwonią. To strasznie wiąże – pani Monika Organiściok, twórczyni Izby łod Starki w Chudowie, finalistka konkursu „Po naszemu czyli po Śląsku” śmieje się głośno, a język, którym opowiada swoją historię jest mi bardzo znajomy chociaż nie wszystko rozumiem.
– Bo jak ludzie zaczęli wyciepować stare rzeczy, to pomyślałam, że szkoda… – tak zaczyna swoją opowieść.
– Wychowałam się u naszej stareczki, która żyła 91 lat, ogromnie mądry i dobry człowiek to był. W 2004 zaczęłam prowadzić Izbę. Na pamiątkę.
– Ja tym przecież żyję! Przychodzę rano i tak jakbym z tą moją stareczką zaś rozmawiała – pani Monika zamyśla się.
Starka (czyli babcia, dopiero za Niemca zaczęto używać słowa oma) urodziła się 1879 roku, zmarła w 1970.
– Pięć pokoleń żyło w chałupie starki – pani Monika wymienia po kolei (a ja myślę sobie jak krótko sięga moja pamięć rodzinna, babcia, prababcia i…?)
– My tak bardzo są do kupy, ciągniemy ku siebie. Kiedyś tak było, że starka albo matka scalały. A ojcom gadało się za dwoje – wy pójdźcie, wy zróbcie. Tak dla szacunku.
Przy drzwiach do Izby wisi gablotka ze zdjęciami, zwracam szczególną uwagę na kobiety. Wystrojone, uczesane i patrzące prosto w obiektyw.
Jakie było ich życie? Jakie było życie starki?
– Nie było maszyn, wszystko robiło się ręcznie, pochodziliśmy z biednej rodziny, kobiety najmowały się do pracy na polu – opowiada pani Monika i pokazuje jak ubrana była starka (czyli jak była obleczona).
– Wszystko było lniane, bo ości jęczmienia i żyta raniły, więc ubranie miało za zadanie chronić.
Ciężko pracowały, w wieku 14 lat kończyło się szkołę i szło z mamą na pole. Tak po prostu było.
Ale starka wieczorem po ciężkiej robocie opowiadała dzieciom bajki, robiła na kołowrotku albo sztrykowała ciepłe zoki, czyli skarpety.
Taki to był kobiecy znój codzienny. Dziś modne zajęcia, czyli gotowanie, szycie, dzierganie – kiedyś były trudem i znojem.
– A tu ślubny ancug. Prawdziwa alpaka – z takiego czegoś się ślubne rzeczy szyło – pani Monika pokazuje mi oryginalne ubrania z tamtych czasów.
Jak pani te wszystkie stroje zdobyła? – pytam.
– A jak Was pan Bóczek zawoła to dajcie te łachy Trudzie (córce) – tak powiedziałam sąsiadce i ta posłuchała. Po śmierci sąsiadki ubrania trafiły w dobre miejsce – śmieje się pani Monika.
– Stareczka jak piekła chleb to pierwej kukiełki, bo one się wcześniej upiekły niż duży chleb i te kukiełki to były tylko dla dzieci (czy kukiełki to to samo co podpłomyki, które pamiętam z wakacji ze wsi, gorące i nieziemsko pachnące – zastanawiam się).
Bo z dzieciństwa to najbardziej zostają w głowie smaki i zapachy.
– A tu morcinek, czyli piecyk przy którym się grzali. Taki z ringami do ściągania, bo jak starka chciała coś szybko ugotować, to ściągała dwa ringi.
– Pijało się kawę zbożową – opowiada dalej pani Monika i pokazuje mi specjalny młynek do przyrządzania kawy – tu się nasypywało ziarna, nie inne tylko żyto lub jęczmień i wstawiało na duży piec, na którym ogień palił się przez cały dzień. Kilkadziesiąt razy się przekręciło młynkiem, zmieliło i… gotowe! Kawę zbożową piję do teraz.
Idziemy dalej.
– A tu maszynka, która oddziela śmietankę od mleka, niech pani patrzy jakie ludzie byli mądrzy. Każda mama nauczyła swoją córkę, że trzeba te dziurki dopasować. Jednym leciało mleko, drugim śmietanka. Na dzisiejsze czasy to jest komputer – śmiejemy się obie.
Obok cudownej maszynki do produkcji śmietanki wisi jakaś dziwna uprząż (to jest jarzmo krowie – objaśnia pani Monika).
– Z dzieciństwa pamiętam taki obrazek – opowiada dalej pani Monika – krowiczka szła pod oknem i wtedy stareczka mówi tak: takie ciężkie jarzmo ma ta krowiczka, bo nie doś, że musi robić na polu to jeszcze daje nam pożywienie.
Bo na pole chodziły też krowy i brały udział w orce, mało było koni i wtedy zaprzęgało się krowę i byka. Ciężki krowi żywot!
– Nie wiem jak długo tu jeszcze będę, więc wszystkie te sprzęty zabezpieczam i czasem się rozrzewniam (nie pamiętam czy pani Monika użyła właśnie tego słowa rozrzewniam, ale bardzo mi ono pasuje).
– Bo przecież tam, gdzie teraz jest wymiana opon, to był kiedyś piękny ogród, a ja pamiętam jeszcze na naszej wsi trzy domy pokryte strzechą.
Pani Monika chodzi więc po domach i zbiera stare sprzęty. W zimie przewozi je na sankach i pewnie czasem wygląda jakby zbierała złom, ale nie dba o to.
– To nie jest hańba, to jest moje życie! – mówi hardo, ale z uśmiechem.
– Tym co się gromadzi trzeba się opiekować – zatem pani Monika prasuje wszystkie poszewki, obrusy, ściereczki i makatki przez podwójną szmatkę (żeby się nie zniszczyły), a potem wygładza je z czułością. I oczywiście wszystko gotuje w wielkim garze, a nie pierze w pralce. Jakżeby inaczej!
Pani Moniko, jakie było życie tych kobiet? Były silne? (Bardzo chcę się dowiedzieć)
– Były silne siłą swoich rąk – odpowiada szybko pani Monika.
Kobiety wychowywały dzieci, w lesie albo na polu pracowały, żeby zarobić pieniądze, a potem oporządzały dom. Ciężka dola!
– A prasowało się żelazkami na dusze. I każda chwila była wypełniona pracą.
Los kobiecy.
– Moja mama urodziła mnie w czerwcu, a już w lipcu brała na pole. W chustkę się zawijało dziecko, kładło do kartofliska, bo nać była już wysoko i dawała cień. Ja sobie leżałam, a ona w tym czasie pracowała.
– W południe żaden na polu nie robił, bo od strony lasu mogły nadejść południce (widzę je jak idą powoli, trupie i piękne…)
– Można było po prostu dostać udaru – wyrywa mnie z zamyślenia pani Monika – A południcami tak tylko straszono. Tak jak i dzieci straszono utopcem, a chodziło o to żeby same, kiedy rodzice byli w polu, nie wchodziły do stawu.
Raz w tygodniu się kąpano. Wanna była w chlewiku, w sobotę grzało się w garze wodę, dolewało zimnej (pani Monika pamiętam, że w Chudowie był w jednym gospodarstwie żuraw).
– Naprzód nogi trza było umyć, bo przecież po bosaku się biegało, a potem dopiero hyc…do wanny.
Pierwsza kąpała się najmłodsza, a potem cała reszta. Wycierało się ręcznikiem lnianym, nie było oczywiście frotowych.
I były też smutne chwile, pani Monika ma łzy w oczach, kiedy opowiada mi o znajomej rodzinie. Matka musiała zamykać pojemnik z chlebem na kłódkę. W domu było jedenaścioro dzieci, dużo chłopaków i po prostu nie starczało tego chleba dla wszystkich.
– A teraz mówię dzieciom, które odwiedzają izbę: wyrzucacie chleb, a można dać kurkom, chleb to świętość jest.
A jak była pani młodość, pani Moniko? – dopytuję.
– Szybko się usamodzielniłam. Nauczyłam fachu.
Pani Monika była fryzjerką, jeździła na szkolenie do NRD.
– Opowiem pani, jak się robiło trwałą w latach pięćdziesiątych. Włosy na gorąco zakręcało się na metalowe wałki, podłączało gumki i gotowało według włosa, najdłużej włos rudy, bo jest najsilniejszy. Piękna i cudna trwała! Włos aż uciekał… – pani Monika po raz kolejny rozmarza się.
A potem oglądamy kasę fiskalną z 1886 roku, zamykaną na szyfr. Pani Monika przechowuje w niej lufki i cygara.
– Tej co będzie po mnie przekażę szyfr. I wszystkiego nauczę!
– Wciąż jeszcze strzygę moje stare klientki, przyjeżdżają do mnie, rozmawiamy sobie, kawkę wypijemy. Ja nie piję kawy, ale trzymam dla gości.
Pani Monice z młodości została jeszcze miłość do samochodów.
– Do dziś mam swój samochód i jeżdżę, ale mam ciężką nogę. Lubię bardzo poczuć szybkość – i znów obie się śmiejemy.
(Taka to jest Monia. I już! – pani Monika prostuje się i uśmiecha)
Na koniec zwiedzania Izby oglądam małą sypialnię, pośrodku której stoi wielkie łóżko (jak u mojej babci). Puchata, ale wygładzona pierzyna (takie gładkie jak papiur ma być – powtarzam w myślach słowa pani Moniki.)
Już się mamy żegnać, ale na chwilkę siadamy na zydelkach pod byfyjem i proszę panią Monikę, żeby opowiedziała mi coś jeszcze o sobie.
– Dobrze, dobrze, to o podróżach będzie, bo żałuję czasem, że się już zestarzałam. Świat mi się tak podoba… Byłam w Brukseli, w Szwajcarii, Austrii i Paryżu, a do Ameryki to pojechaliśmy jako Ślązacy Roku i to była moja wyprawa życia.
Nawet do Hiszpanii miałam jechać, ale ciśnienie mnie postraszyło i poszłam do szpitala, a potem zmarł mój mąż, a miał mi przywieźć ubrania do szpitala, już nawet sobie wszystko naszykował, bo zawsze wiedział co gdzie mam (teraz wie moja synowa, wie nawet, w co mnie ubrać do trumny) ale inaczej się potoczyło…
(Jesteśmy obie wzruszone)
– Teraz mam małe, ale własne mieszkanko i jestem szczęśliwa z tym, co jest, bo ja zawsze się umiem ze wszystkim pogodzić. Jestem szczęśliwa.
– Pani Moniko, a te kobiety przed panią? Przodkinie? Stareczka? Były szczęśliwe?
– Czy były szczęśliwe? Pewnie nie wiedziały, że inne życie jest możliwe. Ze wszystkim się trzeba pogodzić – jeszcze raz powtarza pani Monika i opowiada o tym, że fryzjerstwo to było jak konfesjonał w którym usłyszała wiele kobiecych opowieści. Kobiety miały do niej zaufanie.
– Z tymi tajemnicami idę do grobu, a mądrości to teraz wspominam. Bo czasem ciężkie to życie było. Te, którym chłopy popijały, to dostały lanie. Baba była do chałupy, do wychowywania dzieci, jako żona i służąca. Różne historie się zdarzały.
Po chwili milczenia pani Monika dodaje:
– Ale niech też pani napisze, że było….smakowicie. Robiłaś u gospodarza, to dostawałaś mleko, masło, ziarna, a na wesela to się piekło najlepszego na świecie kołocza. Teraz takich to już nie ma.
– Mam mistrza na kołacz i ptysie – dodaje pani Monika.
….
Żegnamy się i pani Monika mocno przytula mnie do piersi. Wsiadam do samochodu, podłączam telefon, radio, łyk kawy, czas znowu pędzi do przodu. Wjeżdżając na A4 próbuję sobie przypomnieć dlaczego jako mała dziewczynka bałam się obrazu, który wisiał w izbie u mojej babci. Nie udaje mi się….
PS. Nie znam śląskiego, wplatam więc to, co usłyszałam od pani Moniki, do tekstu – jeśli z błędami, to bardzo przepraszam i odsyłam do źródeł. Oryginalnej opowieści możecie posłuchać w Izbie Regionalnej w Chudowie od pani Moniki Organiściok. Pani Moniko, dziękuję za pani herstorię!