Mogło być gorzej. Ale powinno było być o wiele lepiej. Dla kogoś, kto zdaje sobie sprawę z zagrożenia, przed jakim stoimy już w perspektywie dekad, katowicka konferencja klimatyczna miała w sobie coś z teatru absurdu, z literackiej groteski, z surrealistycznego malowidła. I nie mówię tu o orkiestrach górniczych, dekoracjach z węgla, czarnym mydełku, czy tytule „skamieliny dnia” – choć może powinienem. Mówię o odgrywaniu przez ludzkość w kółko tego samego przedstawienia, gdy dekoracje zaczynają już płonąć.
Możemy sobie gratulować, że za cenę ustępstw udało się uzgodnić porozumienie przyjęte przez wszystkie strony. Kryteriom dyplomacji stało się zadość. Ale systemy geofizyczne nie dbają o nasze pieczołowicie wynegocjowane znaki na papierze. Gdy my odhaczamy kolejne punkty protokołów, na obu biegunach rozkręcają się bezprecedensowe w historii ludzkości procesy, które zmienią oblicze tych regionów i ich wpływ na resztę świata.
Udało się też ustalić jednolite kryteria pomiarów, raportowania i weryfikacji działań na rzecz emisji gazów cieplarnianych, by ułatwić egzekwowanie standardów i utrudnić wymigiwanie się od zobowiązań.
To niekwestionowany krok naprzód. Ale gdy my tak sobie kroczymy – zamiast biec ile sił w nogach – topniejąca „wieczna” zmarzlina szykuje się do gwałtownego uwolnienia metanu, gazu cieplarnianego wielokrotnie potężniejszego od dwutlenku węgla.
USA, Rosja, Arabia Saudyjska i Kuwejt mogą poklepywać się wzajemnie po plecach, że ich sojusz zdołał spowodować, by katowicki szczyt zamiast przyjąć październikowy raport oenzetowskiego Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu, zaledwie pochwalił jego publikację we właściwym czasie. Dzięki temu triumfowi będzie im łatwiej torpedować starania innych krajów na rzecz wzmożenia wysiłków. Ale będzie im za to coraz trudniej radzić sobie z pożarami, suszami, powodziami i innymi klęskami żywiołowymi, które nabierają rozpędu w Europie, Ameryce i na całym świecie.
Do następnej konferencji odłożono najtrudniejszy temat – jak skutecznie zapewnić wzmożoną redukcję emisji gazów cieplarnianych.
Aktualne zobowiązania poskutkują ociepleniem w wysokości 3 stopni Celsjusza do końca wieku, czyli dwa razy większym, niż maksymalny poziom zalecany przez październikowy raport. Już i te dalece niewystarczające zobowiązania napotykają na opór. Trzeba liczyć, że następne szczyty, spotkania i konferencje pozwolą popchnąć sprawy do przodu. Ale wiatry wieją niesprzyjające. Brazylia, która dotąd odgrywała w konferencjach klimatycznych pozytywną rolę, po rychłym przejęciu władzy przez prezydenta Bolsonaro może stać się hamulcowym. Już w tej chwili destrukcja Puszczy Amazońskiej, kluczowej tak dla bioróżnorodności, jak dla klimatu, ma rozmiary epidemii; pod rządami Bolsonaro, który zapowiedział wzmożoną jej eksploatację, może być tylko gorzej. Rosnące siły populistyczne w zmianie klimatu nie widzą (nomen omen) paliwa dla swojej władzy, więc nie walczą z nią tak zaciekle, jak walczą np. z imigracją – której z powodu tejże zmiany klimatu będzie coraz więcej.
Problemem są jednak nie tylko siły populistyczne. Niestety – mówię to z bólem – sprawie nie zawsze pomagali także obywatele i aktywiści działający w dobrej wierze. Problem polega bowiem na tym, że gdy z jednej strony zbyt długo zwlekaliśmy, by rozprawić się z przeciwnikiem: węglem, z drugiej zbyt szybko pozbyliśmy się sojusznika: energii jądrowej.
Gdybym powiedział to podczas chwalebnego skądinąd Marszu dla Klimatu ósmego grudnia w Katowicach, musiałbym zapewne zaraz pakować manatki, tak, jak to spotkało działaczy FOTA4Climate, którzy demonstrowali pod hasłem „Atom + Wiatraki = Czyste środowisko”. Tutaj jednak pozwolę sobie kontynuować. Jest zarazem śmieszne i straszne, że Fukushima, która w 2011 roku padła ofiarą trzęsienia ziemi i tsunami, stała się pretekstem do ogłoszenia zamknięcia elektrowni jądrowych w kraju takim jak Niemcy, gdzie nie występują ani trzęsienia ziemi, ani tsunami. Występują za to złoża węgla, których wzmożoną eksploatację się teraz planuje, wprost mówiąc o konieczności palenia węglem po zamknięciu elektrowni jądrowych, kosztem nie tylko zwiększenia emisji gazów cieplarnianych, ale także unicestwienia ostatnich pierwotnych lasów.
Energia jądrowa ma blaski i cienie; o obiektywną rozmowę jednak trudno, gdy te pierwsze samozwańczy zwolennicy ochrony środowiska zwykle przemilczają, te drugie zaś wyolbrzymiają. Odnawialne źródła energii (OZE) traktowane są zaś na odwrót. Tymczasem daleko im do doskonałości. I nie mówię tu tylko o parametrach technicznych, ale także o ich inherentnych cechach. Nie, bynajmniej nie stawiam znaku równości między węglem a OZE, ale nie chcę też bezrefleksyjnie podpinać się pod entuzjastyczną narrację „czystej energii”, jaką się nam serwuje – jaką sami sobie serwujemy.
Weźmy najjaskrawszy przykład: hydroelektrownie. Są zbrodnią na ekosystemach, po prostu.
Stawianie zapór na żywych rzekach i zmienianie ich w martwe kanały to nic innego, jak ekobójstwo, bez względu na to, ile przepławek dla ryb się przy nich zbuduje. Zachodzące w sztucznych zbiornikach procesy gnilne produkują też gaz cieplarniany: metan. W Azji Południowo-wschodniej i innych regionach, gdzie buduje się je teraz na potęgę, ceną za energię elektryczną są wysiedlenia, susze i zapaść rybołówstwa – nie wspominając o masowym wymieraniu endemicznych często gatunków. W razie awarii dużej zapory, ryzyko dla setek tysięcy, czasem milionów ludzi mieszkających w dole rzeki jest większe, niż dla sąsiadów jakiejkolwiek elektrowni jądrowej. Nazywanie energetyki wodnej czystą energią to gorzej niż żart – to szyderstwo.
Wiatraki? Stalowe giganty na betonowych fundamentach, o turbinach z rzadkich surowców, niekończących się liniach przesyłowych i śmigłach odcinających skrzydła oraz gruchoczących kości ptakom – jakim cudem stały się symbolem zrównoważonej energii? Jeśli są symbolem czegokolwiek, to antropocenu.
Wszystko wskazuje na to, że w wielu krajach świata już wkrótce nie będzie można spojrzeć z górskiego szczytu czy potoczyć wzrokiem po morskim wybrzeżu, by nie zobaczyć, jak ich zastępy mielą powietrze, napędzając nasze samochody i telewizory za cenę osłabiania już i tak zaburzonego zmianą klimatu wiatru. Tak czynimy sobie ziemię poddaną.
Krzepimy się wizjami krów pasących się ekologicznie na zielonych polach pośród rzędów paneli fotowoltaicznych – jak gdyby żołądki owych krów nie emitowały metanu, a owe pola nie były swego czasu lasami. Energia słoneczna to najlepsze OZE, jakie mamy, i gdyby udało się zmaksymalizować wydajność paneli, jest szansa, by pokryte nimi miasta stały się w dużej mierze samowystarczalne energetycznie. Na razie jednak trudno nie złapać się za głowę, gdy świat obiegają zdjęcia nowej chińskiej elektrowni fotowoltaicznej w Huojiaping, którym towarzyszą dumne słowa, jak to przemyślnie wykorzystujemy „nieużytki”. Nikomu nie przyjdzie nawet na myśl, by sprawdzić, jakie drzewa porastały kiedyś ten łańcuch górski (całe Chiny pokryte były kiedyś lasem, a pod Wielkim Murem pośród gałęzi huśtały się gibbony) i odbudować ekosystem, zamiast do reszty kaleczyć nagie zbocza. A to jeszcze nic: elektrownie słoneczno-cieplne (na szczęście będące w mniejszości) to autentyczny „promień śmierci”, który pali żywcem ptaki i owady.
OZE są rozwiązaniem lepszym i bezpieczniejszym od palenia węglem, ale zarazem dalekim od doskonałości.
Niestety, przez własne wieloletnie zaniedbania nie możemy się teraz bez nich obejść. Gdybyśmy ćwierć wieku temu, gdy ostrzeżenia przed efektem cieplarnianym zaczęły głośno padać, wzięli się za budowę udoskonalonych elektrowni jądrowych na odpowiednią skalę, dziś patrzylibyśmy zapewne, jak emisje CO2 spadają, jakość powietrza rośnie, a dramatyczna zmiana klimatu planety jest tematem wyłącznie ekscytujących filmów katastroficznych. Sukcesy dekarbonizacji („odwęglenia”), jakie stały się udziałem Francji czy Szwecji, gdzie udział energii jądrowej jest wysoki, mogłyby być dziś udziałem wielu krajów. I to bez ziszczania się żadnych apokaliptycznych scenariuszy: odrzucana jako niebezpieczna energia jądrowa jest nieporównanie bezpieczniejsza od węgla, który zabija setki tysięcy ludzi rocznie i ściąga na nas klimatyczną katastrofę – w przeliczeniu na jednostkę wytworzonej energii, jest najbezpieczniejszym źródłem energii w dziejach, zaś podnoszony rutynowo problem odpadów radioaktywnych jest błahostką wobec zmiany klimatycznego stanu planety. Niestety, niewolnicze oddanie status quo oraz parareligijna nuklearna fobia sprawiły, że jedni zdecydowali się pozostać czy węglu i ropie, inni zaś postawili na niewydajne jeszcze podówczas OZE. W rezultacie dziś kominy i rury wydechowe nadal dymią, OZE dopiero zaczynają sięgać odpowiednich poziomów wydajności, raport ONZ bezskutecznie nawołuje do opamiętania, pozostałe wciąż elektrownie jądrowe są pod nieustannym ostrzałem, a na horyzoncie majaczy zagłada.
W warunkach rosnącego zapotrzebowania na energię, elektrownie jądrowe powinny być jednym z tematów w debacie o przyszłość niskoemisyjnej energetyki – niestety, jak pokazał Marsz dla Klimatu, dla wielu są herezją. Skoro tak, to wygłoszę jeszcze jedną herezję: z „czystego węgla” też nie należy drwić – procesów hutniczych nie da się napędzać OZE. Trzeba znaleźć odpowiednie rozwiązania technologiczne i nie odrzucać ich automatycznie jako szkodliwych dla sprawy. Taka jest rzeczywistość.
Rozmowa o tych problemach nie jest łatwa ani przyjemna.
Kto ośmieli się powiedzieć o OZE złe słowo, ten kończy z etykietką reakcjonisty, jak onegdaj, gdy trzeba było opiewać piękno kombinatów fabrycznych, albo trzymać język za zębami – tertium non datur. Ale też niemądrzy lub po prostu niegodziwi negacjoniści klimatyczni tylko czyhają, by wyjmować takie i inne zdania z kontekstu i uzasadniać nimi swoje toksyczne przekonania. Tu się nie da wygrać.
Po co więc o tym w ogóle mówię, dlaczego nie przyłączam się do chóru? Dlatego, że chcę, byśmy zrozumieli cenę swoich działań i swoich zaniechań. Byśmy przestali się łudzić, że wszystko da się jeszcze odkręcić. Chcę, żeby dotarła do nas świadomość ceny, jaką wszystkie istoty zamieszkujące wraz z nami jedyną znaną nam żywą planetę płacą za nasz styl życia. Żebyśmy twardo i uczciwie popatrzyli w lustro.
Ale czy jesteśmy do tego w ogóle zdolni, my, przedstawiciele gatunku małp człekokształtnych? Cechy, dzięki którym wyewoluowaliśmy i odnieśliśmy sukces rozprzestrzeniając się po Ziemi, dziś nam szkodzą:
od instynktownych krótkowzrocznych reakcji, przez nienasycony apetyt na niszczące środowisko mięso, po pęd do podporządkowywania sobie coraz to nowych terenów. Uważamy siebie za istoty racjonalne, ale w istocie jesteśmy pełni pierwotnych instynktów i odruchów, które wpływają na nasze decyzje i działania – bez względu na to, że żyjemy dziś w zupełnie innych warunkach, niż te, w których owe instynkty i odruchy się uformowały.
Spójrzmy na protesty żółtych kamizelek we Francji, początkowo wywołane podwyżką podatku paliwowego. Jak to ujął ktoś pośród protestujących, „Elity mówią o końcu świata, a my mówimy o końcu miesiąca”. Rzeczywiście trudno przejmować się środowiskiem, gdy nie ma co do garnka włożyć – ale skupienie się na końcu miesiąca nie pomaga oddalić końca świata, a wręcz przeciwnie. Ostry podział na elity i lud też nikomu w dłuższej perspektywie korzyści nie przyniesie. Są to jednak postawy przychodzące nam łatwo, niejako instynktownie. Z drugiej strony wkracza Donald Trump i w swoim stylu ogłasza, że protesty żółtych kamizelek to wyraz odrzucenia przez zwykłych ludzi porozumienia paryskiego. Doszukiwanie się we wszystkich możliwych wydarzeniach dowodów na założoną z góry tezę nijak się ma do rzeczywistości (pośród postulatów żółtych kamizelek znalazła się ochrona środowiska i podatki na paliwo lotnicze i okrętowe) ale także ma nieodparty urok. Kataklizmy za n lat wydają się mniej dotkliwe, niż poświęcenie, które trzeba będzie ponieść już teraz, by im zapobiec. Od górników dołowych począwszy na prezesach spółek naftowych skończywszy, słuchać ten sam argument: musimy za coś utrzymać rodziny. Prawda, ale utrzymywane dziś dzieci zapłacą za to w dorosłym życiu w czwórnasób. Wiara, czy nawet pozorowanie wiary w kłamstwa klimatyczne pozwala odpuścić sobie trudne deliberacje, zwalnia z bolesnych decyzji, daje poczucie wyższości, napełnia siłą („Huragany? Kiedyś też były!” „Poziom morza? To kilka centymetrów!”), i już można żyć po staremu. A w ostateczności od czego efekt gotującej się na wolnym ogniu żaby? I tak w kółko, bez względu na rzeczywistość.
Innymi słowy: żyjemy sobie w świecie zbudowanym naszymi iluzjami postrzegania rzeczywistości, a tymczasem dwutlenek węgla w powietrzu robi swoje.
Jest w ludzkiej naturze jakiś błąd oprogramowania, który sprawia, że to my jesteśmy swoim największym wrogiem. Właściwie to nie jeden błąd, a cała masa błędów poznawczych. Błędy te przekładają się na działania większych podmiotów, w tym państw. Efekt: jeden kraj ciągnie w lewo, drugi w prawo, trzeci podstawia nogę, czwarty stoi z założonymi rękami, można by tak wyliczać jeszcze długo. W chwili, w której jak nigdy dotąd potrzebne nam jest wspólne i racjonalne działanie, dzielimy się i oddajemy emocjom. Daniel Kahneman, który w 2002 roku otrzymał nagrodę Nobla za badania nad ludzkimi procesami decyzyjnymi i opisał wiele z tych błędów, mówi: „Przykro mi, ale jestem zdecydowanym pesymistą. Nie widzę drogi, na końcu której udaje nam się rozprawić ze zmianą klimatu.”
Ale musimy tę drogę próbować wytyczać. Innego wyjścia nie mamy. Jesteśmy ostatnim pokoleniem, które może powstrzymać katastrofalną zmianę klimatu, a zarazem pierwszym, które na własnej skórze odczuje jej skutki. Trzeba rozmawiać, otwarcie i bez doktrynerstwa. Trzeba działać, głosować, naciskać, wspierać, protestować. I patrzeć w lustro.