Premier Kopacz tak długo przekonywała konserwatystów z PO do przegłosowania konwencji antyprzemocowej – bo przecież nie do jej treści (sic!) – że musiała im zapewne coś dać na pocieszenie. W jaki sposób pani premier wynagrodzi krzywdy konserwatystom? Renata Grochal w „Gazecie Wyborczej” sugeruje, że Ewa Kopacz utopi projekt o związkach partnerskich (1).
Trudno się z tą opinią nie zgodzić.
Rząd, który chce wygrywać wybory, idzie krok za zmianami społecznymi. Nigdy natomiast tych zmian nie wyprzedza.
Według takiej logiki, aby usankcjonować społeczne zmiany, wpierw społeczeństwo musi je poprzeć. Dopiero potem władza, niczym odkrywca, odpowiednio nazywa ów „problem społeczny”, „cywilizacyjną zmianę”, „zachodni standard” i „nową jakość”. I staje się tej zmiany rzecznikiem.
Zmianę najlepiej jednak wcielić w życie w kolejnej kadencji, zachowując władzę jako owa jedyna siła zdolna do… wprowadzenia zmiany. Przy okazji za zaistniały stan rzeczy warto zrzucić winę np. na Kościół, który aż się o to prosi. I czekać, aż lud się zniecierpliwi i wyraźnie opowie za lub przeciw. W międzyczasie wojenki światopoglądowe przykryją ważniejsze sprawy…
Dobrze takie przeciąganie liny widać w sposobie przyjęcia ustawy o konwencji antyprzemocowej. Jeszcze lepiej widać to w planach przeforsowania ustawy o in vitro po latach – mimo że społeczne poparcie dla in vitro od zawsze było bardzo wysokie! Ale póki w Platformie Obywatelskiej był Jarosław Gowin, zawsze można się było zasłaniać „inną wrażliwością”, choć zdecydowana większość Polaków owej wrażliwości, nie wiedzieć czemu, nie podzielała.
Teraz los in vitro jest już przesądzony. Na szczęście czeka nas happy end.
Jestem natomiast w stu procentach przekonany, że obecny rząd nie uchwali nawet kadłubowej ustawy o związkach partnerskich. W jej dzisiejszym kształcie przypomina ona zresztą jakiś twór parahandlowy.
Dlaczego związki są bez szans?
Wynika to nie tyle ze sprzeciwu Kościoła katolickiego, co raczej z niskiej aprobaty społecznej dla tego typu inicjatyw. Stąd też Ewa Kopacz bardzo tanio kupiła sobie od konserwatystów zgodę na konwencję i, in spe, in vitro. Po prostu nie zrobi tego, czego i tak zapewne zrobić nie zamierzała. W końcu nie ma co ryzykować, skoro Polki i Polacy nie są do takich związków w zdecydowanej większości przekonani.
Od czego zależy los związków partnerskich? Wbrew pozorom nie od tego, czy następny parlament będzie bardziej lub mniej konserwatywny. Szanse ustawy o związkach wzrosną w sposób oczywisty wtedy, kiedy w oczach Polek i Polaków będzie to sprawiedliwe rozwiązanie. A nie wtedy, kiedy PO będzie miało 5 czy 15 pkt procentowych więcej niż PiS (lub na odwrót).
Innymi słowy, tak jak w przypadku konserwatysty Davida Camerona, orędownika małżeństw homoseksualnych, tak i polscy politycy będą musieli pogodzić się z faktami społecznymi. I za 4-8 lat pokażą, czym tak naprawdę kierują się, podejmując decyzje. Bo wbrew pozorom nie jest to głos Kościoła katolickiego i, rzecz jasna, jakikolwiek program wyborczy, tylko realne poparcie społeczeństwa dla zmian. Poparcie tak szerokie, które umożliwia zdobycie i, co ważniejsze, utrzymanie władzy.
(1) Zob. R. Grochal, Szerokość światopoglądu PO, Gazeta Wyborcza, 11.02.2015