Wbrew lamentom niektórych prawicowych publicystów, „katolickie imaginarium” ma się świetnie – choć chyba nie w takiej postaci, o jakiej najbardziej chcieliby rozmawiać. Upowszechnione przez katolicyzm schematy myśli, mowy i uczynku oraz wyrządzone przezeń krzywdy wciąż kształtują debaty publiczne i dyskusje prywatne bez względu na deklarowane nastawienie do religii osób biorących w nich udział. Owo intelektualne, moralne i behawioralne sformatowanie przyczyniło się i nadal przyczynia do katastrofalnej eksploatacji żyjącej planety oraz oporu przed konieczną zmianą perspektywy. Generowanymi przez siebie reakcjami i pozostawionymi po sobie ranami katolickie imaginacje rozwaliły, rozwalają i będą rozwalać nam klimat – i ten planetarny, i ten do rozmowy – dopóki się z nich nie wyleczymy.
Uwolnić się od nałogu, uniezależnić od narzuconych decyzji, wyswobodzić z kajdan… Brzmi nieźle, prawda? Szczególnie, gdy współczesna cywilizacyjna monokultura wmusza nam wzorce konsumpcji, symbole statusu i pakiety ambicji, uganianie się za którymi ma nas ponoć uszczęśliwiać i pozwalać realizować nasze wolności – w istocie zaś zapewnia tylko wieczny niedosyt i uniemożliwia zaspokojenie głębszych potrzeb. Nauczyć się mówić tym błędnym ognikom „nie”, odnaleźć siebie w cenniejszych i bardziej trwałych wartościach i działaniach – czy nie to powinno być celem, do którego wszyscy dążymy i w osiąganiu którego wzajemnie się wspieramy? Niestety, gdy tylko zacząć rozmowę o uwalnianiu się od sztucznych potrzeb i fejkowych hierarchii, na stół wjeżdża nawykowe veto uzasadniane krzykiem o rzekomych „poświęceniach”, „wyrzeczeniach”, „samobiczowaniu”, „ascezie”, „pokucie”, itede, itepe. Religijne słownictwo, które osobom posługującym się nim w tym kontekście wydaje się zapewne niezwykle przenikliwe, jest w istocie dowodem myślowego buksowania w błocie schematów wywiedzionych z katolickiego imaginarium. Tak rozumują ludzie uzależnieni, którzy dali sobie wmówić, że tuż za lśniącą krawędzią przydzielonego im menu sposobów zaspokajania uzależnień zionie mroczna otchłań srogiego umartwienia – i nic więcej. Ale wgapianie się w to zatrute menu to żadna wolność i żadne szczęście. Tylko podniósłszy znad niego wzrok jesteśmy w stanie zbudować lepszą i trwalszą cywilizację, zarówno na poziomie indywidualnym, jak i gatunkowym. Nawet dziś, w warunkach społeczeństw i gospodarek wzniesionych na eksploatacjonistycznych (czyli w istocie samobójczych) fundamentach, można żyć bardziej w zgodzie z ekologicznymi (czyli najdogłębniej ludzkimi) wartościami – byle tylko zacząć oswobadzać się ze szkodliwych schematów, wyzwalać z błędnego koła wykreowanych zachowań, uniezależniać od mylnie skalibrowanych wyznaczników.
Warto wziąć się do roboty, nawet jeśli perspektywy na pełen sukces są nikłe – i warto stawiać na właściwej drodze choćby tylko nieśmiałe kroki, zamiast wybierać wyłącznie między konsumpcyjnym edenem a gołymi ścianami pustelni. Uzależnieni bardzo nie lubią, gdy uzależniający system kontestuje się w granicach jego własnej „bezpiecznej przestrzeni” – stąd nawoływania, by kontestatorzy albo zaszyli się w rzeczonej pustelni, albo rozpłynęli w tłumie ukontentowanych konsumentów: tak czy owak, by zniknęli z widoku. Gdy zniknąć z widoku odmawiają, zaczyna się wciąganie przemocą do konfesjonału, by co prędzej wyznali swoje grzechy. Ktokolwiek chce mówić o lepszym świecie, wyszydzany jest jako prorok (nota bene, czy propozycji i wyjaśnień nie dyskredytuje się jako „prawienia kazań”?), od jakiego zwykło się wymagać, aby był bez skazy, zatem wszelkie oznaki niedostatku cnoty demaskowane są jako tzw. hipokryzja – grzech główny i w warunkach kultu konsekwentności dyskwalifikujący, ale którego wytykanie jest w istocie tylko elementem procederu obrony status quo, gdzie ponad ułomnie szlachetnych wynosi się doskonale nikczemnych lub całkowicie obojętnych, bo „przynajmniej są konsekwentni”. Czy trzeba być rytualnie czystym, by zachęcać innych – i siebie – do posprzątania? Najgłośniej „Tak!” krzyczą ci, którym wygodnie jest nie sprzątać wcale. A przecież ludzie, którzy rozbijają zbrodnicze instytucje od środka / przeciwstawiają się tkwiącemu w błędzie otoczeniu / konfrontują podobnych sobie z trudną prawdą, często walczą tyleż ze złem, co z samymi sobą, stając się dzięki temu bohaterami najciekawszych opowieści, choćby ich status moralny wydawał się zrazu wątpliwy. W świecie wszechobecnych przenikań, powiązań i uwikłań konieczna zmiana kulturowa może przyjść wyłącznie z wewnątrz, czyli ze strony tych, którzy – jak wszyscy z nas w różnych konfiguracjach i potencjalnościach – są zarazem ofiarami, sprawcami i beneficjentami. Mniej lub bardziej świadome rozumowanie w kategoriach grzechu i cnoty uniemożliwia wzajemne uczenie się i wspieranie siebie, a co za tym idzie modyfikację dynamiki sił społecznych, których wypadkową jest dana postać kultury.
Ziemia jako żyjąca planeta to układ (niektórzy powiedzieliby: byt) złożony, w którym kierunki oddziaływań są wszystkie naraz, poziomy się przenikają, w statyczności jest dynamizm, śmierć daje życie, a sprowadzający huragan trzepot skrzydeł motyla to bynajmniej nie metafora. Uświadomienie sobie tego wszystkiego potrafi wytrącić z równowagi, ale tylko z tej złudnej, by pomóc odnaleźć się w tej prawdziwej. Niestety, na przeszkodzie przyswojeniu tych realiów stoi katolickość z dziedzictwem swoich siekących gdzie popadnie dychotomii, dualizmów, polaryzacji. Dusza-ciało, zbawienie-potępienie, człowiek-reszta stworzenia to typowe toksyczne podziały katolickie, ale mają one swoje przedłużenie w takich pozornie świeckich przeciwstawieniach, jak technologia-ekologia, postęp-zacofanie, materializm-idealizm, cywilizacja-dzicz, system-jednostka, które utrudniają, a niekiedy wręcz uniemożliwiają sensowną dyskusję o palecie rozwiązań potrzebnych, by choćby odsunąć w czasie najgorsze konsekwencje planetarnego kryzysu. Decyzje i działania, które mają szanse przynieść pozytywne i trwałe rezultaty, wymagają rozumienia świata jako sieci wzajemnych powiązań o nieoczywistych hierarchiach, nieograniczonych sprzężeniach, niewygodnych współzależnościach – a nie popadania w groteskowe uproszczenia. Polaryzujące debaty oparte o dychotomiczne przesłanki to szkodliwe (choć w swej pozornej klarowności kuszące) pustosłowie i pustogłowie, na które nie mamy już absolutnie czasu.
Nasza kultura przesiąknęła katolickimi imaginacjami do tego stopnia, że przestaliśmy je zauważać. Są niczym powietrze, którym bezrefleksyjnie oddychamy, nie zauważając, jak każdy kolejny jego haust nas zatruwa. Zarysowane wyżej wizje świata i schematy myślenia nie są wyłączną „zasługą” katolicyzmu (mogą być produktem także innych ideologii, nakładać się na wcześniejsze postawy, podpinać pod tendencje bardziej uniwersalne), nie są też w katolicyzmie nieuniknione (odpowiednio interpretując jego założycielskie teksty, można próbować uzasadnić odmienne postawy), ale tu i teraz, w naszym cywilizacyjnym zaułku i kulturowym momencie, to właśnie ich popularna katolicka odmiana przygotowała i użyźnia grunt pod negacjonizm, marazm i skołowanie, które nie mniej niż gazy cieplarniane rozwalają nam klimat.
__________
Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.
Autor zdjęcia: Diana Vargas