3 listopada Świat zagra z Historią w rosyjską (być może dosłownie) ruletkę. Nie warto jednak wstawać o czwartej w nocy, żeby to zobaczyć. Wynik, ze względu na opóźnienia w zliczaniu głosów pocztowych, poznamy, nawet w najlepszym scenariuszu, dopiero kilka dni później.
„Sondaże wskazują na zdecydowane zwycięstwo Demokratów” – po doświadczeniach wyborów roku 2016 do podobnych stwierdzeń przywykło się podchodzić ostrożnie. Tym razem jednak to rzeczywiście prawda. Demokraci utrzymają Izbę Reprezentantów, mają też jakieś 80% szans na prezydenturę i jakieś 65% na zwycięstwo w Senacie, czyli na utworzenie rządu większościowego. Te dwa ostatnie wydarzenia są ze sobą splecione, to jest szansy na to, że Demokraci wezmą Senat, ale nie prezydenturę, praktycznie nie ma. Taki rozkład prawdopodobieństw oznacza, że w listopadzie czeka nas jeden z pięciu możliwych scenariuszy wyborczych.
Zanim jednak spojrzymy w przyszłość, słowo o sondażach. Wynik wyborów roku 2016 był dla większości Amerykanów i Europejczyków (w tym dla autora tego tekstu) ogromnym zaskoczeniem. Sondaże wskazywały przecież na pewne zwycięstwo Hillary Clinton. Dlaczego mielibyśmy przykładać wagę do tego, co mówią teraz? Powodów jest kilka. Po pierwsze, sondaże nie wskazywały na zwycięstwo Clinton – wskazywały na wysokie prawdopodobieństwo takiego zwycięstwa, a to dwie zupełnie różne rzeczy. Ważone średnie sondaży i komputerowe modele predykcyjne, które w polskiej polityce jeszcze nie zagościły, pokazywały jasno, że szanse Trumpa na wygraną wynosiły kilkanaście procent – mniej więcej tyle, co na wyrzucenie szóstki w rzucie pojedynczą kostką, albo na przegraną w rosyjską ruletkę. Ten ostatni przykład pokazuje, że w wypadku gier o wysokie stawki taka szansa przegranej powinna przerażać. Wyborców lewicy zawiodły więc nie sondaże, a media, które bagatelizowały ryzyko, a także ich własne myślenie życzeniowe (lub dosadniej – chciejstwo).
Lekcje zostały jednak odrobione, a wynik kongresowych wyborów roku 2018 przewidywano ostrożniej i przez to znacznie skuteczniej. Obecnie wydaje się, że media głównego nurtu mylą się raczej w drugą stronę, relacjonując wyścig prezydencki, jak gdyby kandydaci toczyli wyrównaną walkę, choć w sondażach opinii Biden przeważa o siedem punktów procentowych w skali kraju, a od czterech do siedmiu punktów w kluczowych stanach – Wisconsin, Michigan, Pensylwanii, Arizonie, Nevadzie i New Hampshire. Co więcej, utrzymuje też lekką przewagę w Karolinie Północnej i na Florydzie. Jego poparcie oscyluje w pobliżu magicznej granicy 50% – pułapie o 3 punkty wyższym niż poparcie Clinton. Oznacza to, że aby dogonić Bidena, Trumpowi nie wystarczy przekonać do siebie wyborców niezdecydowanych. Musi uszczknąć wyborców samemu Bidenowi, a także kandydatom partii libertariańskiej i Zielonych, których wyborcy zdecydowanie odrzucają obu kandydatów i nie bardzo kwapią się do zmiany zdania.
Poparcie dla Trumpa wynosi prawie dokładnie tyle, co proporcja wyborców zadowolonych ze sposobu w jaki sprawuje urząd i trudno spodziewać się, żeby wzrosło w obliczu stanu, w którym znajduje się gospodarka, a także wobec szalejącej pandemii. Republikańscy spin-doktorzy szukają więc ratunku w zwiększaniu frekwencji wśród żelaznego elektoratu – i w masowym utrudnianiu dostępu do urn wyborcom Demokratów. Jeśli przewaga Bidena się utrzyma, metody te najpewniej nie wystarczą. Trumpiści spodziewali się też przewagi finansowej. Ich wyjątkowa rozrzutność przyniosła jednak dotychczas słabe żniwo, podczas gdy Biden pobił rekord wszechczasów, zgarniając grubo ponad miliard złotych we wpłatach na kampanię w samym tylko sierpniu.
Ostatnią szansą Trumpa wydają się więc trzy debaty, tradycyjnie organizowane przed wyborami. Posunięty w latach Biden faktycznie nie jest bardzo dynamiczny w tego typu starciach. Problem Republikanów polega jednak na tym, że w czasach ostrej polaryzacji niewielu wyborców chce dać się przekonać występowi kandydata w debacie, a ich racje znają doskonale. Kolejnym problemem jest sam Trump, który w pierwszej z debat zachowywał się wyjątkowo agresywnie i chamsko, zbierając negatywne noty nawet w mediach prawicowych i przegrywając debatę zdaniem sondaży przeprowadzonych wśród widzów. Promował też spiskowe teorie o fałszowaniu wyborów przez Demokratów, a poproszony o zdecydowane odcięcie się od neorasistowskich organizacji i bojówek, zwrócił się do nich z apelem o to, by „czekały w gotowości” na wynik wyborów. Nawet sprzyjający Republikanom eksperci są zgodni, że tego typu wypowiedzi nie zjednają Trumpowi wyborców centrum, poparcie wśród których musi znacząco wzrosnąć, jeśli Republikanie mają wygrać wybory.
Co zatem czeka Amerykanów za niespełna miesiąc? Cokolwiek się stanie, wpasuje się mniej lub bardziej dokładnie w jeden z pięciu scenariuszy:
Scenariusz nr 1 – Trump wygrywa większością głosów. Szansa, że Trump wygra wybory większością głosów, nie musząc korzystać ze strukturalnej przewagi, wbudowanej w Kolegium Elektorskie, wynosi w momencie składania niniejszego tekstu do druku (3 października) 9% według modelu predykcyjnego FiveThirtyEight – a jeśli wyniki sondaży pozostaną niezmienne do wyborów, stanie się wyraźnie niższa, nie jednak na tyle, by ją znacząco pominąć.
Jakakolwiek większość osiągnięta w ten sposób byłaby minimalna, ale i tak dawałaby Republikaninowi znacznie mocniejszy mandat do rządzenia krajem. Mandat taki postrzegałby on, tak publicznie jak i prywatnie, jako kompletną legitymizację wszystkich swoich poczynań i wolną rękę do dalszego demontażu państwa prawa, systemu wyborczego, bezpieczników instytucjonalnych i kultury politycznej swojego kraju. W polityce zagranicznej mogłaby oznaczać formalny kres NATO, a co najmniej dalszą atrofię tradycyjnych więzów Ameryki z sojusznikami. Równoczesna wygrana w Senacie pozwoliłaby na utrwalenie na dekady Republikańskiej przewagi nie tylko w Sądzie Najwyższym (co już stało się faktem), ale w całym sądownictwie amerykańskim. Cofnięcie reform systemu zdrowotnego przez wyrok sądu, czy otwarcie drogi stanowym zakazom aborcji, byłyby więcej niż prawdopodobne.
Władza Trumpa byłaby jednak ciągle ograniczona przez izbę niższą, w której przewaga Demokratów stopniałaby, ale została zachowana. O śmiałych planach legislacyjnych, nawet gdyby Republikański rząd takowe posiadał, nie mogłoby więc być mowy. Prawica musiałaby też zebrać do końca żniwo swojej polityki pandemicznej, łącznie z przewidywaną wysoką śmiertelnością drugiej fali i postępującym załamaniem gospodarczym – rzecz, do której może nie być wybitnie skłonna. Na lewicy zdecydowana klęska w wyborach tak wielkiej wagi oznaczałaby prawdopodobnie kres centrum i przejęcie pałeczki przez radykałów spod znaku Elizabeth Warren i Alexandrii Ocasio-Cortez.
Scenariusz nr 2 – Trump przegrywa głosowanie, ale zdobywa większość głosów elektorskich. Ten sam model predykcyjny daje 10% szans na taką ewentualność. Czym różni się ona od scenariusza nr 1? I niczym, i wszystkim. Niczym, bo Donald Trump także obejmuje w tym scenariuszu władzę, a Republikańska większość w senacie również zostaje zachowana. Wszystkim, bo trzeci raz w ciągu sześciu wyborów z rzędu ta sama partia obejmuje władzę otrzymawszy mniej głosów. Trwały przechył w Kolegium Elektorskim na korzyść jednej strony staje się jasny – bez niego Republikanie rządziliby w jednej z sześciu kadencji, ze wszystkimi tego konsekwencjami, tak rządzą w czterech z nich. Demokratyczna legitymacja amerykańskiego systemu zostaje prawie zupełnie przekreślona, a wyborcy Demokratów, wywodzący się w dużej części z bardzo konkretnych regionów, klas społecznych czy grup etnicznych, mają prawo czuć się większością systemowo odsuniętą od rządów we własnym kraju. Konieczność głębokiej zmiany porządku konstytucyjnego staje się dla lewicy jasna, a idee postrzegane uprzednio jako domena politycznych świrów, takie jak secesja Kalifornii, stają się nagle jak najbardziej do pomyślenia, przynajmniej na lewicy. Polaryzacja zupełnie antagonizuje strony w procesie legislacyjnym i życiu publicznym, a Partia Republikańska zmienia się już oficjalnie w partię mniejszości rządzącej z myślą tylko o własnych wyborcach i traktującą opozycję jak bandę radykałów, których nazwać Amerykanami, ani dopuścić do władzy nie można w żadnym razie.
Scenariusz nr 3 – zhakowane/ukradzione/nieważne wybory. Proces głosowania jest w Stanach Zjednoczonych niezwykle skomplikowany. Każdy z 50 stanów ma własną ordynację, własne zasady legitymowania wyborców, tworzenia ich spisów, komisji wyborczych, procesowania i liczenia głosów etc. Podobieństwa kończą się właściwie na tym, że każdy obywatel ma jeden głos i w każdym stanie całość głosów elektorskich bierze zdobywca największej liczby głosów (choć i tu są 2 wyjątki, Nebraska i Maine). Do tego dochodzi epidemia i bezprecedensowa ilość głosów, które zostaną oddane pocztą (kontrolowaną przez partyjnego nominata Republikanów). To jeszcze nie koniec. Amerykanie głosują za pomocą rozmaitego rodzaju maszyn o różnym stopniu skomputeryzowania i nowoczesności interfejsu. Niektóre z tych maszyn działają na zasadzie czysto cyfrowej, tak że w procesie głosowania nie powstaje fizyczna karta (choć od tego się odchodzi). Maszyny te są awaryjne i łatwe do zhakowania. Biorąc pod uwagę, że prezydentura może zostać wygrana o kilkadziesiąt, może nawet kilka tysięcy głosów w pojedynczym stanie (tak jak miało to miejsce w roku 2000), pojedynczy atak hakerski, awaria czy nawet zamkniecie tej czy innej komisji wyborczej z powodu epidemii może przeważyć szalę. Łatwo sobie wyobrazić, jak w spolaryzowanej atmosferze roku 2020 zareagują na autentyczne nieprawidłowości czy kłopoty Amerykanie, wśród których teorie spisku szerzą się jak ogień i bez tego. Co gorsza, ewentualny werdykt należeć będzie do znajdującego się obecnie w centrum politycznego cyklonu Sądu Najwyższego. W wypadku rzeczywistych wątpliwości co do ważności wyborów czy prawidłowości rezultatów, lewica nie zaufa konserwatywnym sędziom, jeśli nie wesprze ich lewicowe skrzydło sądu, prawica zaś nie zaufa nikomu poza samym Trumpem, od miesięcy imputującym nieistniejące fałszerstwa, podważającym ważność głosów oddawanych pocztą i odmawiającym złożenia deklaracji, że w razie przegranej uzna wynik.
Niezależnie od tego, kogo w takim scenariuszu uznano by za zwycięzcę wyborów, oznaczać on będzie akty przemocy o co najmniej lokalnym zasięgu i polityczne rozdarcie Ameryki – jeśli nie coś znacznie gorszego. Pierwszy raz od czasów Nixona amerykański komentariat spekuluje otwarcie odnośnie tego, jak zachowa się wojsko, jeśli prezydent nie zechce oddać władzy. Biorąc pod uwagę, że taki właśnie scenariusz byłby wymarzonym prezentem dla wrogich USA potęg autorytarnych, dysponujących udowodnionym potencjałem cyber-wojennym i prowadzącym w amerykańskiej sieci operacje wpływu na dużą skalę, instynkt samozachowawczy nakazywałby brać taki scenariusz na poważnie pod uwagę i próbować zapobiec mu. Mówią o tym otwarcie szefowie amerykańskich służb, Biały Dom jednak otwarcie ignoruje problem i paraliżuje działania prewencyjne.
Scenariusz nr 4 – Biden, ale bez Senatu. Nawet jeśli Biden wygra, prawdopodobieństwo, że demokraci jednocześnie odzyskają Senat, wynosi jedynie trzy czwarte. Możliwe jest więc, że przez pierwsze dwa lata rządziłby bez parlamentarnej większości, a zatem bez możliwości przeprowadzania poważnych reform, ratyfikowania traktatów międzynarodowych czy przyznawania stanowisk sądowniczych (Senat teoretycznie nie może blokować nominacji sędziowskich w nieskończoność, paraliżując sądy; w praktyce Republikanie udowodnili za czasów Obamy, że są na to gotowi). Musiałby też angażować się w politycznie ryzykowne i drenujące z kapitału politycznego negocjacje budżetowe. Jednocześnie konserwatywna większość w Sądzie Najwyższym, odziedziczona po Trumpie, mogłaby za pomocą swoich wyroków demontować kawałek po kawałku kolejne elementy państwa dobrobytu i dokonywać rollbacku lewicowych zdobyczy, takich jak prawo do aborcji czy prawa LGBT.
Władza amerykańskiego prezydenta jest znacznie szersza, niż ta należąca do któregokolwiek z premierów kontynentalnej Europy; różnica miedzy mniejszościowymi rządami Republikanów i Demokratów jest nie do przecenienia, szczególnie z perspektywy polityki wojskowej i zagranicznej, a więc i interesów Polski. Tym niemniej bez odzyskania kontroli nad Senatem Biden mógłby co najwyżej stawiać tamę postępującemu rozkładowi amerykańskiej demokracji, niezdolny do naprawienia zniszczeń, które już się dokonały, czy odwrócenia negatywnych na dłuższą metę trendów.
Scenariusz nr 5 – Biden, i niech to teraz sprząta. Dysponując większością w Kongresie, Biden miałby teoretycznie możliwość dokonania szeregu reform prawnych, administracyjnych i budżetowych. Teoretycznie. W praktyce, większość reform kosztuje i to sporo. Sama reforma służby zdrowia byłaby dla Ameryki ogromnym finansowym wyzwaniem, bo środki ograniczające koszty zadziałałyby później, niż zaciągane przez państwo prawie natychmiast zobowiązania finansowe. Podobnie jest z planem obniżenia amerykańskich emisji dwutlenku węgla i zielonej rewolucji technologicznej – ogromne koszty tych inwestycji rząd poniósłby od razu, ich profity zbierałyby dopiero następne rządy, albo i następne pokolenia. Płatne urlopy macierzyńskie, państwowe przedszkola czy dostęp do szkolnictwa wyższego też nie mogą czekać – a inne wydatki, takie jak zbrojeniowe, bynajmniej nie maleją.
Wszystko to mogłoby przyprawić prezydenta o ból głowy w normalnych czasach, ale Biden będzie drugim z kolei Demokratą, obejmującym władzę na dnie gospodarczej recesji, na którą jego poprzednik nie przygotował kraju i której przebieg pogorszył nieudolnymi działaniami w roku poprzednim. Co gorsza, absolutny brak rozsądnej polityki zapobiegawczej wobec nadchodzącej drugiej fali pandemii może oznaczać, że objawy recesji, które widzimy obecnie, są zaledwie preludium prawdziwego upadku, który czeka Amerykę w zimie. Całkiem prawdopodobne jest więc, że Biden spędzi pierwsze lata swojej prezydentury, gasząc pożary które zostawił mu poprzednik pod nieustającym ostrzałem Fox News, próbujących przypisać mu winę za zaistniałą sytuację.
Paradoksalnie może się więc okazać, że najłatwiejsze do przeprowadzenia okażą się relatywnie tanie, ważne, lecz politycznie kontrowersyjne punkty programu Demokratów. Reformy systemu wyborczego, zapewniające obywatelom realny dostęp do urn (np. przez automatyczna rejestracje wszystkich wyborców, jak w Polsce); reforma więziennictwa, legalizacja/depenalizacja marihuany i innych lekkich narkotyków (choć tym ostatnim sam Biden wydaje się być niechętny); osadzenie w prawie federalnym prawa do aborcji czy zawierania małżeństw jednopłciowych, wiszących dotychczas na precedensach sądowych, które wobec Republikańskiej większości w Sadzie Najwyższym okazują się kruche; reforma policji; wreszcie regulacje prawne działające na korzyść związków zawodowych i opodatkowanie ogromnych korporacji w rodzaju Amazona i Facebooka. W obecnym systemie amerykańskim tak wiele rzeczy wymaga naprawy, że trudno spodziewać się, że coś nie zmieni się na lepsze – pytanie tylko, jak wiele.
Rozważając ten scenariusz – przypomnijmy, najbardziej prawdopodobny, z około 60% szans na zaistnienie – warto zapytać jeszcze o jego konsekwencje dla wewnątrzlewicowej walki o rząd dusz między Demokratami tradycyjnego typu, spod znaku Obamy czy Clinton, i radykałami Berniego Sandersa i Alexandrii Ocasio-Cortez. Prawicowe media spekulują, że kompletne zwycięstwo Demokratów otworzy drzwi do rządów lewackim hunwejbinom, skorym likwidować policję, wprowadzać parytety dla czarnych lesbijek i wysyłać wszystkich białych na zajęcia reedukacyjne, na których dowiedzą się, że są rasistami. Tego typu głośna mniejszość rzeczywiście na obecnej lewicy istnieje – natomiast zwycięstwo Bidena byłoby straszliwym ciosem dla jej perspektyw i wpływów. Nowy rząd byłby rządem centrolewicy, skupiającym się na realnym sterowaniu państwem, nie licytowaniu się na ideologiczną czystość na Twitterze. Samo zaś zwycięstwo Demokratów potwierdzałoby, że to właśnie zagospodarowanie centrum, nie dziki pęd w lewo, stanowi przyszłość partii.
Wyborów o wyższą stawkę w Ameryce nie było co najmniej od czasów, kiedy wielki reformator Lyndon Johnson mierzył się z arcykonserwatystą Barrym Goldwaterem w 1964 roku. Wtedy stawką były prawa obywatelskie czarnych Amerykanów, istnienie w Ameryce państwa opiekuńczego i losy Zimnej Wojny. Dzisiaj stawką są prawa obywatelskie ogółu Amerykanów, istnienie w Ameryce państwa prawa i losy demokracji – w samej Ameryce, a także w innych miejscach, które, jak Polska, polegają na dawanych przez nią gwarancjach bezpieczeństwa i stabilności oraz znajdują się pod mocnym wpływem panujących w niej trendów.
3 listopada Świat zagra więc z Historią w rosyjską (być może dosłownie) ruletkę. Nie warto jednak wstawać o czwartej w nocy, żeby to zobaczyć. Wynik, ze względu na opóźnienia w zliczaniu głosów pocztowych, poznamy, nawet w najlepszym scenariuszu, dopiero kilka dni później.
P.S. Rok 2020 zaskoczył nas kolejna niespodzianką – w tym momencie wiemy już, że Donald Trump i wiele osób z jego otoczenia choruje na koronawirusa. Otwiera to ewentualność scenariusza nr 6 – śmierci prezydenta tuż przed wyborami. W takiej sytuacji, mało prawdopodobnej (chociaż pewnie niewiele mniej niż np. scenariusz nr 1), komitet partyjny składający się z szefów stanowych delegacji Republikanów wyłoniłby innego kandydata, którym prawie na pewno zostałby wiceprezydent Mike Pence, polityk nieco bardziej popularny od swojego szefa. To, w połączeniu z falą współczucia wobec zmarłego i efektem czasowego wzrostu poparcia dla urzędującej władzy w momentach kryzysowych, zwiększyłoby zapewne szanse Republikanów na zwycięstwo, choć jak bardzo, nie sposób określić. Ani lekki, ani poważny, ale zakończony rekonwalescencją przebieg choroby nie powinien mieć podobnego efektu, choć choroba prezydenta może odciągnąć uwagę od jego licznych potknięć i nie pozwolić mu na dalsze podminowywanie własnej kandydatury. Choroba Trumpa, choć tragiczna dla niego samego i jego zwolenników, nie przekreśla ani nawet nie zmniejsza wyborczych szans amerykańskiej prawicy, jak sugeruje część relacji medialnych na ten temat.