Zawsze mnie zastanawiało jak to możliwe, że garstka, bo jeśli spojrzeć na liczebność partyjną PiS i PO, to mówimy tu o około 50-60 tysiącach członków partii, jest w stanie sterroryzować ponad 30 milionów obywateli mających prawo do głosowania?
Jesteśmy na przednówku tworzenia się nowych ruchów społecznych. Na mainstreamowej scenie politycznej powinny one zastąpić POPiS, tym samym rozbijając spór, którego korzenie sięgają początków polskiej transformacji, a którego zakładnikami – jako naród – jesteśmy od 15 lat. Zawsze mnie zastanawiało jak to możliwe, że garstka, bo jeśli spojrzeć na liczebność partyjną PiS i PO, to mówimy tu o około 50-60 tysiącach członków partii, jest w stanie sterroryzować ponad 30 milionów obywateli mających prawo do głosowania? Że – przy pomocy zblatowanych ze sobą mediów – są w stanie wmówić nam, iż ich konflikt jest ważny, ba, najważniejszy, ba, jedyny warty uwagi. Że ich dwie Polski to jedyne dwie możliwe Polski. Że alternatywy nie ma, a ci, którzy w to wątpią i szukają innej drogi, tak naprawdę służą w zależności od narracji albo jednej, albo drugiej stronie. Że są pożytecznymi idiotami.
W 1989 roku, kiedy kończył się w Polsce „jedyny słuszny okres”, do PZPR należało 2 miliony osób. 10 lat wcześniej, w 1980 roku, partia liczyła ponad 3 miliony członków. Ci którzy kontestowali PRL, mieli swoją Solidarność, bardziej ludową. W szczytowym okresie do Solidarności należało 10 milionów Polaków. W 1989 roku szeregi Solidarności stopniały do 1,5 miliona członków. Ile ma dziś Solidarność przewodniczącego Dudy, nikt nie wie, bo ostatnie dane pochodzą z 2012 roku. Lepiej się nie liczyć, bo mogłoby się okazać, że szeregi stopniały na tyle, że nie dałoby się tego racjonalnie wytłumaczyć. W każdym razie statystyki uzwiązkowienia na tle Europy pokazują, że skoro w Polsce do związków zawodowych należy około 10% pracowników, to liczba ta plasuje nas na jednym z ostatnich miejsc na Starym Kontynencie. Dzieje się tak pomimo faktu, że aż za ponad 25% PKB odpowiada u nas państwo, a w sektorze publicznym uzwiązkowienie jest przecież najwyższe. Jest to paradoks w kraju, w którym dzięki zatrzymaniu procesów prywatyzacyjnych większość spółek notowanych w WIG20 to państwowe molochy.
Niski poziom zaangażowania obywatelskiego pokazuje też słabość trzeciego sektora, czyli tzw. organizacji pozarządowych, które z założenia mają kontrolować rządzących. W Polsce jest ich pięć razy mniej niż u naszych sąsiadów zza Odry. Na poziomie samorządowym też nie jest wiele lepiej. W niektórych miastach prezydenci rządzą nieprzerwanie od wielu lat. Wystarczy spojrzeć na moje Trójmiasto. Dzieje się tak, bo mieszkańcy polskich miast wiedzą najlepiej i… jak już kogoś raz obdarzą zaufaniem, to dokonawszy tego obowiązku nie zmieniają zdania. Prezydent/burmistrz może być skazanym przez sąd pierwszej instancji gwałcicielem, może wybudować za ponad 200 baniek nieistniejące lotnisko, mimo że 37 kilometrów obok jest inne, może jeździć po pijaku samochodem i potrącić na przejściu pieszego, a części jego wyborców i tak to nie odstraszy.
Nie inaczej jest, gdy spojrzy się jeszcze szczebel niżej. Do wielu rad dzielnicowych nie ma kandydatów. Wystarczy zgłosić swoją kandydaturę i już się w niej jest. W związku z tym wiele rad dzielnic to ciała fasadowe. Wiele po prostu nie istnieje, bo nie ma chętnych. Na gdańskim blokowisku Zaspie, gdzie mieszkają tysiące ludzi, podpisy pod wnioskiem o utworzenie rady dzielnicy udało się uzbierać dopiero parę lat temu dzięki kilku aktywistom.
Podobnie jest jeśli spojrzymy na kwestię przynależności do organizacji politycznych. Czasy PZPR czy Solidarności, która wtedy nie była tylko związkiem zawodowym, definitywnie się skończyły. Nowe władze PO z Borysem Budką na czele wybierało około
9 tysięcy płacących składki członków tej partii. 9 tysięcy! W największej partii opozycyjnej! Degrengoladę widać, gdy cofniemy się w czasie. Latem 2013 roku uprawnionych do głosowania było 42 tysiące członków PO. Donalda Tuska poparło ponad 16 tysięcy osób, a Jarosław Gowin otrzymał ponad 4 tysiące głosów. Łącznie oddano 21 800 głosów. W 2016 roku uprawnionych do głosowania było już tylko 17 tysięcy członków Platformy, a frekwencja wyniosła 52%…
Nie wiele lepiej jest na lewicy. W roku 2010 Sojusz Lewicy Demokratycznej miał 49 667 członków. W 2015 roku było to 38 476, a dziś to 31 930. Pytany o te spadki sekretarz generalny SLD Marcin Kulasek powiedział, że składki za 2019 rok zapłaciło około 23 tysiące osób. Partia Razem to 2500 dalszych osób. Biedroń i jego partia Wiosna nie przekroczyli 5 tysięcy. To obraz polskiej lewicy. Mityczne 150 tysięcy członków PSL to zresztą dziś też dawno i nieprawda. Obecnie sam PSL przyznaje się do 100 tysięcy członków, ale – jeśli patrzyć na ich coroczne wpływy ze składek członkowskich – liczbę tę trzeba podzielić minimum przez dwa, a pewnie i przez trzy. Do partii politycznych w Polsce należy zaledwie 0,8% uprawnionych do głosowania. Średnia europejska wynosi 5%.
Na tle Europy wyglądamy żałośnie. W Niemczech do SPD i CDU należy ponad milion obywateli. Ktoś może jednak powiedzieć, że porównywanie się z dojrzałymi demokracjami nie ma sensu. Przyjrzyjmy się zatem, jak wygląda sytuacja u naszych kolegów z tej strony dawnej żelaznej kurtyny. W Rumunii rządząca PSD ma ponad 500 tysięcy członków, a opozycyjna Partia Narodowo-Liberalna ponad 250 tysięcy. W Chorwacji Unia Demokratyczna to 220 tysięcy członków. Bułgarski GERB to 86 tysięcy członków. W Europie, w przeliczeniu na 100 tysięcy mieszkańców, gorzej niż u nas jest tylko na Łotwie.
Polskie partie są dziś dramatycznie słabe. Są tak słabe organizacyjnie, że całkowicie uzależnione od pieniędzy budżetowych. Ludzie, którzy mówią w tej sytuacji o zabetonowaniu polskiej sceny politycznej na lata, naprawdę nie wiedzą, o czym mówią. PiS w skali europejskiej to niepoważna partyjka. PO dziś tym bardziej. Trochę więcej wiary. Jak spojrzeć na polską politykę chłodnym, nierozpolitykowanym okiem, to widać wyraźnie, że ta cała polityka to nie jest dojrzały rynek. Inwestując w niego trochę pieniędzy/pasji/know-how można go łatwo podbić. Łatwiej i taniej niż inne rynki, które od czasów transformacji się ciągle rozwijały i próg wejścia na nie jest stosunkowo wysoki. Tak też więc co chwilę ktoś próbuje.
Wydaje się, że przykłady Palikota, Nowoczesnej, Kukiza, KODu, czy nawet paradoksalnie Wiosny pokazują dobitnie, że potencjał do rozbicia duopolu ciągle istnieje. Problemem jest jednak efemeryczność kolejnych nowych inicjatyw. Wszystko rozbija się bowiem o to, jak po premierze start-up’u rozwijać go na tyle konsekwentnie, aby z każdym tygodniem, miesiącem zmieniał się w przedsiębiorstwo na tyle duże, że nie zaszkodzi mu jedna Madera, jeden Kijowski, czy wyjęty z szuflady świński ryj. Wpadki zdarzą się zawsze. Są nieuniknione. Jednak w realnym, polskim, pozapolitycznym świecie wymienia się kierownictwo, menadżera projektu, powołuje się sztab kryzysowy i za chwilę karawana jedzie dalej. Palikot, Petru, Kukiz, Kijowski, Biedroń, Hołownia, Trzaskowski odeszliby, ale organizacja będzie na tyle silna, że to przetrwa. Nie ma ludzi niezastąpionych. Tak dzieje się jednak w polskim biznesie, ale nie w polskiej polityce.
Jest tylko jedno rozwiązanie, aby przełamać tą efemeryczność. Ta nowa organizacja musi być w końcu masowa. To jest dla niej podstawowy warunek, aby taki kryzys przetrwać. Musi być budowana nie z nastawieniem na dziś, ale na jutro. Musi być budowana nie jako partia wodzowska, tylko jako organizacja, przedsiębiorstwo, któremu twarz raz daje ten, a drugi raz tamten lub tamta. Musi liczyć odpowiednią ilość członków, którzy zapewnią jej stabilne finansowanie poprzez opłacanie składek, ale ponadto także coś dużo bardziej istotnego. Dzięki swojej liczebności dadzą jej szansę na prawdziwą demokrację. Wtedy nawet najbardziej cwani politycy typu Grzegorza Schetyny, czy (bardziej lokalnie, bo mieszkam na Pomorzu) naśladowców Sławomira Neumana odejdą w niebyt.
Mało kto z obserwatorów i komentatorów polskiej polityki zwraca na uwagę na to, że jedną z wiodących przyczyn słabości polskiej polityki jest nie słabość samych polityków, a słabość organizacji, które ci politycy reprezentują. Słabość ich organizacji powoduje, że sprawni manipulatorzy, czy to na szczeblu koła, czy powiatu, czy województwa, przejmują te struktury od dołu. Bo jeśli w kole, a więc w podstawowej komórce każdej partii, na przykład w pobliskim mi Żukowie jest 5-10 osób, to żadnym problemem nie jest, aby wpisując do tego koła swojego brata, zięcia, fryzjera (pozdrowienia dla pani poseł Agnieszki Pomaskiej), czy kumpla uzyskać w nim większość i zostać jego przewodniczącym. Gdyby osób w kole było 25, to już taki numer byłby trudniejszy, a gdyby było 100, to właściwie niemożliwy do zrealizowania. Tymczasem przewodniczący koła rozdaje potem karty w wyborach samorządowych, gdy ustalana jest obsada miejsc biorących na listach wyborczych do rady miasta, powiatu, czy choćby nawet dzielnicy.
Słabość kół partyjnych jest też na rękę wyżej postawionym działaczom partii. Im słabsze koła, tym łatwiej jest ustawić powiatowe władze, a potem regionalne, a potem już krajowe. I tak się to kręci. Przy każdej kampanii wyborczej śmieszą mnie nawoływania oderwanych od realiów komentatorów politycznych, że żeby wygrać z PiS, wystarczy jechać w teren, bo poza miastami mieszka większość wyborców. Ten Arłukowicz jest taki dobry, bo jeździ w teren, a ta Kidawa jest niedobra, bo nie jeździ. Nie, moi drodzy. Nie tędy droga. Po co oni mają jeździć w teren? Do kogo? Do tych struktur powiatowych w Kościerzynie, które nie istnieją, aby nie przeszkadzały posłowi Aziewiczowi z Gdyni zostawać przewodniczącym regionu, a senator Rybicki z tejże Gdyni zawsze miał nominację na kandydata do Senatu, a eurodeputowany Lewandowski również z Gdyni był zawsze jedynką do europarlamentu, a wicemarszałek Byczkowski (rzecz jasna) z Gdyni zawsze zajął pierwsze miejsce na liście do sejmiku, zaś, w końcu, radny Szemiot to samo miejsce do rady miasta? Przecież wystarczy przejrzeć dzień po głosowaniach ich profile w mediach społecznościowych, aby zobaczyć, jak oni po każdych przegranych wyborach się cieszą. Partia przegrała, będzie w opozycji, ale ICH wybrano. Kolejne 4-5 lat są „do przodu”.
Dopóki nie będzie zbudowanej przed wyborami sprawnej komórki partyjnej w Kościerzynie, dopóty nie ma po co tam jeździć w trakcie kampanii. To przegrana sprawa. Nikt nie powiesi wam plakatów, nikt nie wpłaci pieniędzy, nikt na was tam nie czeka. Partie zakłada się w Warszawie i Gdyni, ale buduje w Kościerzynie i Żukowie.
To jest takie żałosne, to jest takie przewidywalne. Jednak słabość jednych to dla innych szansa. Wystarczy, że ktoś w końcu podejdzie do budowy nowej organizacji tak, jak do budowy swojej firmy, do budowy domu na lata, a nie jak do wiecznej prowizorki na dziś, na kolejne wybory. Wystarczy, że celem samym w sobie znowu nie będzie budowa kolejnego wodzowskiego ugrupowania, które ma przede wszystkim nakarmić za duże ego jego przewodniczącego, że ten przewodniczący nie będzie się bał scenariusza w którym buduje organizację, a potem jego przeganiają. Taka jest przecież kolej rzeczy w demokracji. Adenauer odszedł, Erhard się objawił, potem był Kohl, dziś jest Merkel. Merkel odejdzie, a CDU przetrwa. Organizacja przetrwa jednostki. To jest normalność. Polska polityka jest zaś nienormalna. To jest jej największa słabość, a nie głupi wyborcy dający się kupić za 500 złotych. Nie. Głupi, słabi są budowniczowie, liderzy partii, liderzy opinii publicznej, którzy tą politykę kształtują i komentują.
Najważniejsze w polityce są pieniądze. Nie idee. Niestety. Możemy się obrażać na świat w którym żyjemy, ale tak już po prostu jest. Bez swoich milionów, miliardów, Donald Trump nigdy nie zostałby prezydentem USA, czyli człowiekiem numer jeden na tej planecie. Ale bez Partii Republikańskiej, która liczy miliony członków, nawet jego niezliczone pieniądze by nie wystarczyły. Jarosław Kaczyński to rozumie. Dlatego dba o Srebrną, która dała jego ludziom przetrwanie wielu lat w opozycji, a teraz wspomaga Gazetę Polską i Niezależną. To w zarządzie Srebrnej Jarosław Kaczyński umieszcza swoich najwierniejszych żołnierzy.
Szymon Hołownia, który zebrał w publicznej zbiórce 7,5 miliona złotych w kampanii, pokazał, że można rzucić rękawicę największym. Jednak 7,5 miliona rocznie to dalej za mało, aby nawiązać walkę z PO czy z PiS. PiS ma z samej tylko subwencji 23 miliony rocznie. Koalicja Obywatelska ma 20 milionów, Lewica ponad 10, a PSL ponad 8. Jednak dużo istotniejsza jest sieć wolontariuszy, którą udało mu się pozyskać. 8 tysięcy z nich wpłaca po 10 złotych miesięcznie, a to daje w skali roku kolejny milion złotych. Wyobraźmy sobie teraz liczebność członków nowego stowarzyszenia/partii o takich rozmiarach jak PSD w Rumunii. 500000 razy 10 złotych. 5 milionów miesięcznie. 60 milionów rocznie. Na polskiej scenie politycznej byłoby pozamiatane. A przecież Polska jest prawie dwukrotnie ludniejsza od Rumunii. Jest też bogatsza. Stabilne finansowanie i demokrację może zapewnić tylko masowość danej organizacji.
Bez pieniędzy zwykłych członków organizacji nie ma szans na zaplecze polityczne. Na eksperckość. Na prawników. Na profesjonalny wizerunek. Na przetrwanie w opozycji, kiedy przegracie wybory. Na etyczność. Na kulturę. Na politykę obliczoną minimum na pokolenie.
Jest za to szansa na bylejakość. Na wpadki lidera pogrążające całą organizację. Na kupowanie ustaw przez lobbystów. Na wieczną prowizorkę. Na wieczny szantaż wyborczy. Na wstyd, smutek i zażenowanie, który człowieka ogarnia, gdy pomyśli jaki kabaret dziś się znowu odstawi na Wiejskiej.