Liderki Strajku Kobiet przejęły kontrolę nad oddolnymi protestami, a zatem odpowiedzialność za jak najlepsze wykorzystanie ich potencjału. Potencjał ten w marcu 2021 roku wygląda na wyczerpany, a postulaty pozostają niezrealizowane – choć odwrócenie zaostrzenia prawa przez referendum, a może i więcej, było w początkach listopada osiągalne. Dla każdej osoby, której zależy na powszechnym, równym i bezpiecznym dostępie do aborcji w Polsce, obecny stan prawny jest nie do zaakceptowania, a każdy dzień jego trwania jest kolejną tragedią. Potrzebny jest konkretny, możliwy do zrealizowania pomysł na jego szybką zmianę. Samo trwanie bez takiego pomysłu dusi potencjał ruchu na rzecz liberalizacji prawa aborcyjnego. Ruch ten zasługuje na liderki zdolne do sformułowania takiej strategii.
29 października 2020 roku na warszawską manifestację Strajku Kobiet przyszło pięćdziesiąt, jeśli nie sto tysięcy osób. Na manifestację w Dzień Kobiet przyszło ich ledwie dwie setki. Od czasu wybuchu protestów stan prawny w Polsce nie zmienił się, sam „wyrok TK” został zaś opublikowany. Miesięczna średnia sondaży PiS przestała w listopadzie spadać i od tego czasu, mimo zmęczenia pandemią i kryzysu gospodarczego, lekko wzrosła (dane za stroną ewybory.eu/sondaże/). Żaden z postulatów Strajku nie został nawet w części spełniony przez rząd.
Oczywiście trudno wymagać od oddolnych protestów pasma sukcesów w obliczu zjednoczonego frontu po stronie pół-autorytarnej władzy, jej represji, pandemii i zimy. Za skandaliczny stan prawa aborcyjnego w Polsce winę ponoszą Kaczyński, Ziobro i Godek, nie Marta Lempart czy Klementyna Suchanow. Mimo wszystkich przeciwności Strajk Kobiet znacząco zmienił nastroje w kwestii aborcji i ogólne preferencje polityczne, co w spolaryzowanym społeczeństwie nie jest łatwe; pokazał osobom o progresywnych poglądach na kwestie społeczne, że w Polsce mogą być realnie liczącą się siłą; stworzył też symbol i wzorzec postaw, wokół którego organizować będą się przyszłe oddolne protesty osób o wrażliwości lewicowej, możliwe, że już tej wiosny.
Liderki rozliczamy jednak mierząc je miarą ich własnych ambicji, z osiągania sformułowanych przez nie same celów. Szczególnie, że formułując zbyt ambitne cele, często przekreśla się szanse na realizacje innych, mniej ambitnych. Liderki Strajku wyznaczyły zaś sobie niezwykle ambitny cel, nie tylko domagając się legalizacji aborcji na żądanie, ale formułując szereg innych postulatów niezwiązanych bezpośrednio z kwestią aborcji, a także wprost twierdząc, że dążą do obalenia rządu PiS. Środkiem do realizacji tych celów miały być masowe, ogólnopolskie protesty do skutku, prowadzące do uchwalenia zmian prawa przez parlament (strategia argentyńska). Strategię doprowadzenia do referendum w sprawie aborcji – irlandzką – liderki Strajku Kobiet zdecydowanie odrzuciły jako etycznie wątpliwą i politycznie nierealistyczną.
Równocześnie liderki Strajku Kobiet bardzo energicznie i bardzo sprawnie zmonopolizowały przywództwo oddolnych protestów. To one, nie nikt inny, układały postulaty, planowały poszczególne protesty i wypowiadały się w mediach w imieniu protestujących, równocześnie starając się wciągnąć w ramy swojej organizacji organiczne inicjatywy z całej Polski; wykluczały z protestów polityków takich jak Hołownia czy Kosiniak-Kamysz i próbowały ograniczyć wykorzystywanie przez nich generowanego przez strajkujących kapitału politycznego; wreszcie silnie podkreślały swoją odrębność od innych sił lewicowych, jak choćby Razem.
Nie ma oczywiście nic złego w stawaniu na czele oddolnego ruchu, zachowywaniu jego politycznej odrębności i konsolidacji strategii; oznacza to jednak przyjęcie na siebie ogromnej odpowiedzialności, tym większej, im ważniejsze kwestie leżą na szali. Ta odpowiedzialność jest szczególnie wielka w przypadku ruchów oddolnych, które nie są kreacją danej liderki czy środowiska ideologiczno-politycznego, ale wspólnym dziełem dziesiątków tysięcy ludzi, podejmujących niezależnie od siebie decyzję o wyjściu na ulicę czy zaangażowaniu się. Nie jest przecież tak, że gdyby Marta Lempart i Klementyna Suchanow zapadły 20 października w kilkumiesięczny sen jak bajkowe księżniczki, protesty by się nie odbyły. Ktoś inny stworzyłby wydarzenia na fejsbuku, ktoś inny by je organizował, a ich późniejsze losy zapewne potoczyłyby się inaczej; należy natomiast powiedzieć jasno, że apogeum protestów przypadało na okres, kiedy liderki Strajku Kobiet miały relatywnie niewielką kontrolę nad ich kształtem, a ich działania nie były dla protestów głównym motorem.
To właśnie w tamtym momencie liderki Strajku Kobiet postanowiły, że zagrają o wszystko, stawiając rządowi PiS żądanie bezwarunkowej kapitulacji, nie posiadając równocześnie żadnych środków, aby tą kapitulację wymusić. Pikujący w sondażach, zaskoczony mocą protestów i przerażony druga falą pandemii rząd mógł się zgodzić na wiosenne referendum w sprawie aborcji, ale samemu przegłosować legalizację aborcji albo podać się do dymisji nie mógł, bo oznaczałoby to polityczne samobójstwo. Kryzys władzy PiS był poważny, ale daleki od katastrofy, a czas – a wraz z nim zima, pandemia i zmęczenie materiału wśród protestujących – miały działać na korzyść władzy. Pisałem wtedy na łamach „Kultury Liberalnej”, że tak ambitna strategia połączona z brakiem politycznego mechanizmu jej realizacji jest skazana na porażkę. Takie głosy zbywano wówczas jako defetyzm, mimo że szeregi protestujących topniały bardzo szybko. Za ten efekt można oczywiście winić bojówkarską przemoc i policyjne represje, na pewno w jakiejś części za niższą frekwencję czynniki te odpowiadały. Tym niemniej, bojówkarskiej przemocy protestujący stawili dzielnie czoła 29 października 2020, a represje policyjne zaczęły się dopiero, kiedy frekwencja na protestach spadła w Warszawie do pięciu tysięcy ludzi i były możliwe tylko dzięki tak niskiej frekwencji. Nie sprowadzały się też zazwyczaj do sankcji innych niż próby wypisania mandatu w wysokości kilkuset złotych.
Jeśli prawa człowieka są wartością, której nie ryzykuje się w referendach, to tym bardziej są wartością, której nie ryzykuje się w grach va banque o obalenie dopiero co wybranej większością głosów władzy. Decyzja o przyjęciu tak szerokiego wachlarza postulatów i tak ryzykownej strategii, jeśli miała prawo zostać podjęta, powinna była zostać podjęta z odwołaniem się do opinii większości protestujących. Badanie opinii protestującego tłumu, sonda internetowa czy choćby mini-referendum w sprawie strategii i celów nie jest przecież tak trudne ani kosztowne do zorganizowania. Zamiast tego Strajk Kobiet przeprowadził konsultacje programowe, od początku zdominowane przez aktyw radykalnie lewicowych partii, organizacji i kolektywów, czyli osoby zupełnie niereprezentatywne w stosunku do większości strajkujących czy popierającej ich opinii publicznej. Trudno nie ulec wrażeniu, że część strajkujących postanowiła zostać w domach nie widząc możliwego do osiągnięcia celu bądź zrażona obecnością niezwiązanych czy zbyt radykalnych postulatów, a nie ze strachu przed bojówkami, policją czy wirusem.
O ile nieskuteczność strategii masowych protestów mogła być przedmiotem sporu w początkach listopada, obecnie jest oczywista. Strajk Kobiet nie zdołał zorganizować długich, masowych protestów; nie zdołał utrzymać choćby dziesięciu procent październikowej frekwencji nawet na dużych, comiesięcznych, zapowiadanych wcześniej wydarzeniach. Mrzonki o obalaniu rządu, albo o dyktowaniu mu ustaw przez ulicę należałoby więc odrzucić i przygotować na wiosenny sezon protestów nową, realistyczną strategię. Walka o tak ważne kwestie nie jest przecież zabawą; porażka, jak słusznie podkreślają same liderki Strajku, to piekło dla dziesiątków tysięcy kobiet rocznie. Jeżeli więc dana strategia okazuje się klapą w stosunku do wszystkich założonych celów i wszystkich możliwych mierników, warto co najmniej zrewidować cele i zmodyfikować strategie, a być może pomyśleć o zmianie przywództwa.
Tym bardziej martwi fakt, że obecna strategia Strajku wydaje się być oparta na perspektywie dojścia opozycji do władzy w następnych wyborach, a następnie przegłosowania przez tą opozycję legalizacji aborcji w parlamencie – model argentyński. Problem w tym, że większość opozycyjna, jeśli będzie, będzie bardzo nieznaczna; niezgoda kilkunastu posłów położy sprawę. Na jakiej podstawie mielibyśmy założyć, że nie wyłamie się nikt z posiadającej głośne skrzydło konserwatywne PO i że partia katolickiego publicysty Szymona Hołowni zagłosuje masowo na „tak”, chociaż poparcie referendum jest dla tego lidera już i tak ogromnym, ostatnim krokiem w lewo, do którego jest gotów? Zmiany światopoglądowe, które wywołał Strajk Kobiet w opinii publicznej, nie przełożyły się jak na razie na poparcie dla parlamentarnej Lewicy; zrażeni do PiS wyborcy przepłynęli w większości właśnie do Hołowni. Strategia argentyńska nie ma więc na polskiej scenie politycznej większych szans na powodzenie, niż strategia obalenia rządu przez protesty uliczne. Ma za to względem tej ostatniej jedną wadę – jej klęska stanie się oczywista nie po kilku tygodniach, ale po trzech latach. Kobiety potrzebujące dostępu do aborcji nie mają tyle czasu.
Polityczne losy można odwrócić; niejeden rewolucyjny lider, któremu została już tylko garstka najwierniejszych zwolenników, po kilku latach dochodził do władzy. Nie działo się to jednak przy braku jakiejkolwiek refleksji czy zmiany. Żaden uczciwy człowiek nie może odmówić liderkom Strajku Kobiet wielkiego poświęcenia, podziwu godnej odwagi czy szeregu innych cnót; ale polityczną walkę wygrywa się pomimo porażek i represji, nie dzięki nim. Strajk Kobiet wydaje się obecnie podążać logiką szeregu innych polskich powstań – im mniej nas, im mniejsze szanse, tym słuszniejsza i szlachetniejsza Sprawa, tym piękniejsi jesteśmy.
Tymczasem jest dokładnie odwrotnie – im słuszniejsza i szlachetniejsza sprawa, tym skuteczniej musimy o nią walczyć; tym dokładniej i rozsądniej planować polityczną strategię; i tym konsekwentniej rozliczać polityczne przywództwo z jego działań. Kolejna, ostatnia już fala pandemii, groźniejsza niż poprzednie dla młodych ludzi, stwarza średnie warunki do masowych protestów, ale daje też czas na refleksję. To nie czas na składanie broni; schyłek pandemii może i powinien przynieść kolejną falę protestów, tym razem nakierowanych na osiągalny cel, taki jak wiążące, uczciwe referendum jeszcze w tym roku. Stawki są zbyt wysokie, by powtórzyć błędy z listopada, a brak krytycznej refleksji nie jest dowodem ideologicznego zapału, tylko uprzywilejowania, któremu wynik tej walki może być obojętny.