„Żeby tylko było zdrowe” – popularna, neutralna, wydawać by się mogło, reakcja na radosną nowinę, którą dzielimy się z najbliższymi gdy przychodzi czas uprzedzić o przewidywanym przyjściu na świat potomka, nie pozwala mi ostatnio zasnąć. No bo co, jeśli zdrowe jednak nie będzie?
Sól tej ziemi
Patrzę na protest rodziców osób niepełnosprawnych i przesiąkam grozą wyobrażenia, że to mnie samą moglibyście teraz oglądać zrozpaczoną, doprowadzoną do skrajności, biwakującą w sejmowym korytarzu, płaczącą do kamery, żebrzącą o ministerialną uwagę. Szczęśliwie, życzenie babć, cioć, dziadków i wujków spełniło mi się już trzykrotnie, a ryzyko, które aż trzy razy przeszło bokiem, znam jedynie ze statystyk.
Nie macie tym niemniej wrażenia, że my – matki w pewnym momencie wszystkie stajemy się socjalistkami? Przecież o dzieci w tym wszystkim idzie, o tych najmniejszych i najsłabszych. O sól tej ziemi. O kamień węgielny tego społeczeństwa. Jak spokojnie patrzeć, gdy taki jeden z drugim fury drogie żółte i czerwone po drogach rozbijają, a mogliby przecież wózek nowy dziecku kupić, bo się łożyska posypały, przecież to dla nich pestka. Gdy taka jedna z drugą, bezdzietne, w szoping, lifting i stajling idą, lepiej by do nowego prysznica dołożyły, bo ten pęknięty i zaraz się rozleci, mały procent jednego ich zabiegu w spa wystarczy.
Alleluja
Płódźcie i rodźcie, rozmnażajcie się, aż zaludnicie Ziemię – zdaje się brzmieć przenikający wszystko, pandemiczny komunikat. Namnóżcie tych dzieci, niech gospodarka rośnie, niech społeczeństwo się wzmacnia, naród niech trwa w sile. Rodźmy się i odradzajmy, czyńmy sobie Ziemię poddaną. Bierzmy i pijmy z niej wszyscy. Alleluja!
A im potomstwa więcej, tym trudniej – sądzę i obserwuję – utrzymać nie tylko fasadę, ale i trzon liberalnych poglądów w należytym stanie. To betka, teraz oceniam, być liberałką-singielką. Od chwili pierwszych prenatalnych gratulacji bowiem gatunkowy ciężar już jednak tylko rośnie, nie tylko w naszych brzuchach, ale i w naszych matczynych sercach.
Od tej chwili wiadomo, że nie ty, nie twoja głowa, nawet nie twój brzuch, ale to, co w jego środku najbardziej będzie zaprzątać uwagę otoczenia. To znaczy, ty też, ale raczej to, co jesz, jak się ubierasz, czy alergenów nie nadużywasz, czy nie farbujesz przypadkiem włosów, na promieniowanie elektromagnetyczne czy nie narażasz. Tak, to bardzo istotne co sądzisz. Ale teraz – „w twoim stanie” – lekceważące nieuwzględnianie głosu innych, mądrzejszych, tobie przecież życzliwych, to już doprawdy nieodpowiedzialność.
Dobro narodowe
Potem będzie tylko gorzej. Już nie tylko ciocie czy babcie, potem sąsiadki i sąsiedzi, nianie, dyrektorki żłobków i przedszkoli, lekarze i znachorzy wszelkiej maści, tramwajowi towarzysze podróży, panie i panowie na poczcie, współstacze do kolejki na Kasprowy, ba, policjanci przy wypisywaniu mandatu – każdy kiedyś będzie miał coś życzliwego od siebie do dodania do twoich macierzyńskich kompetencji. Do tego narodowego dobra, które gaworzy w wózku, czy drepce przy twojej spódnicy.
Matczyne resume zaczyna być certyfikowane ilością przeczytanych poradników, obejrzanych vlogów, przestudiowanych blogów i wszelkich przyswojonych dobrych rad. Rodzi się dziecko, a zaraz za nim społeczne ubezwłasnowolnienie, co jakiś czas przerywane zupełnie niepobożnym życzeniem, by wszystko, do cholery, znów stało się jak kiedyś, gdy całe życie w rzeczywistości było przecież tak banalnie proste.
Szczęśliwie nie od wczoraj wiem (a może właśnie w okolicach pierwszych macierzyńskich gratulacji to się zaczęło ucierać), że do przodu idzie się nie sobie życząc, a stawiając sobie cele. Ale ponieważ zbyt często w całym tym rodzicielskim procesie my – matki dokonujemy autoamputacji swoich potrzeb i oczekiwań, dziś, świątecznie, postanawiam beztrosko pójść w swobodne myślenie życzeniowe. Roszczeniowe nawet, rzec by można. Roszczeniowe, ale w sensie wolności negatywnej – wolności „od”.
Do konkretów
1.
Życzę sobie zatem, żeby nie uszczęśliwiano mnie projektami, które gdzieś u zarania mają mi sprzyjać, jednak w efekcie moje faktyczne możliwości tylko upośledzają.
„Po co ci to?” – usłyszałam od rodziny przechodząc z dorywczych zleceń w domu na etat, na krótko przed wprowadzeniem programu 500+. I właśnie sobie przypomniałam, że takie samo pytanie padło także podczas jednej z moich rozmów rekrutacyjnych. Bo czyż nie jest zwykłą fanaberią pakować się w stałą pracę, dojazdy, garsonki, szpilki, kiedy gotówka co miesiąc na koncie, regularniej nawet niż u niejednego szefa?
[Przeczytaj również: Program „Rodzina 500+” a podaż pracy kobiet w Polsce, raport IBS, Wolność na zasiłku, G. Cydejko]
Weźmy teraz pomysły na nowy kodeks pracy. Praca na etacie rzadko kiedy jest dla matek – zwłaszcza tych „samodzielnych” – najbardziej pożądanym rozwiązaniem. Zniechęcanie, czy wręcz postulowane likwidowanie śmieciówek w oczywisty sposób usztywnia moje możliwości zarobkowania. Naprawdę, nie w moim interesie jest, by rząd zniesieniem czy ozusowaniem zleceń podejmował próbę łatania dziury emerytalnej, podczas gdy na swoją prywatną emerytalną dziurę i tak już od dawna powinnam odkładać sama, zważywszy na treść niedawnej, zmiętej i ze złością rzuconej w kąt korespondencji z ZUS z wyliczeniem przewidywanej wysokości przyszłego świadczenia.
[Przeczytaj również: Po co komu ten nowy kodeks pracy?, J. Tyrowicz, Komu zależy na nowym Kodeksie pracy, T. Kasprowicz]
Znowu, potrzebuję wynająć nowe mieszkanie i… okazuje się, że nie mogę! Znaczy, oczywiście że mogę, tak formalnie. Z tym tylko, że ze względu na przepisy eksmisyjne właściciele klasyfikują mnie w najgorszej kategorii potencjalnych lokatorów: matek z dziećmi, których w razie hipotetycznie wyższego niż w przypadku singli ryzyka niewypłacalności nie będą mogli łatwo i szybko z mieszkania wydalić. Co oznacza, że raz za razem występuję w lokatorskim castingu, realnie jednak stając w szranki tylko ze studentami i pracownikami z Ukrainy.
2.
Życzę sobie, żeby nie unieszczęśliwiano mnie projektami, które nie chronią mnie wcale, przybierając przy tym pozory ochrony wartości hipotetycznie wyższych.
Szarża z całkowitym zakazem aborcji nasuwa się jako oczywisty przykład, ale przecież nietrudno o daleko bardziej banalny. Oto w imię troski o wolność religijną szkoły na swoim terenie organizują dla uczniów zajęcia z religii. Żeby było wygodniej. I w porządku, dopóki nie staję przed koniecznością tłumaczenia dziecku, że tak, Franek chodzi, Majka chodzi, a ty będziesz, kochanie, z drugą niechodzącą koleżanką-odmieńcem, w czasie religii siedziała sobie na świetlicy. Bo przecież religia jest w planie między matematyką a przyrodą. I nie dostaniesz od katechetki cukiereczków, tak jak twoi koledzy, boś jest dziecię niereligijne. Od tej samej katechetki, która jest członkiem rady pedagogicznej w twojej szkole, choć władzom tej szkoły nie podlega w najmniejszym nawet procencie, a nad przekazem, który na swoich zajęciach uprawia, szkoła nie ma możliwości sprawować żadnej kontroli. I może nawet zostanie twoją wychowawczynią, jak się dotychczasowej pani zdarzy odejść na macierzyński. Przecież żyjemy w katolickim społeczeństwie, co to komu szkodzi.
[Przeczytaj również: podsumowanie Obywatelskiej Inicjatywy Ustawodawczej Świecka Szkoła, B. Przyłuska, #Świeckaszkoła]
3.
Życzę sobie wreszcie, nie doświadczać społecznej presji macierzyńskich osiągnięć.
Przyjmijmy (albo raczej ustalmy raz na zawsze): macierzyństwo nie jest najważniejszym celem w moim życiu. [Pauza na hejt. „Ale jak to?”. „Niejedna by tak chciała, jak ty masz, a nie może”. „To ty nie kochasz swoich dzieci?”].
Nie jest nim również skrzętne wykorzystanie wszelkich rysujących się dla moich młodocianych szans rozwojowych, tak, aby z pełnym poświęceniem i możliwie najefektywniej wyprodukować kwalifikowane zasoby ludzkie, dysponujące realną konkurencyjną przewagą począwszy już od żłobka, aż po do głębi przejmujący proces uwalniania się spod moich matczynomenedżerskich skrzydeł. Dziecko nie jest moją własnością, nie jest ani cywilizacyjnym, ani nawet moim własnym projektem, a całkowicie niezależnym podmiotem, nad którym jedynie realizuję swoje prawo do wychowywania.
Nie jest nim rywalizacja, i nie mam tu na myśli dzieci. To rywalizacja, w którą wchodzą sami rodzice, podejmując się, na ten przykład, wykonania wraz z dziećmi, w domu, konkursowej pracy plastycznej. I zachwycamy się potem na wystawie tymi pracami „Zosi i rodziców”, „Jasia z mamą i tatą”, nie zdradzającymi nawet śladu dotknięcia nieprecyzyjnymi rączkami przedszkolaka, podczas gdy praca mojego małego artysty, do której dostarczyłam wszelkie materiały, wobec której świadkowałam nieznośnym wątpliwościom procesu twórczego, towarzyszyłam rozpaczy, że coś wyszło nie dokładnie tak, jak to było zaplanowane, a na koniec satysfakcji, że wspólnie udało się nam jednak ją skończyć, stoi wetknięta w kąt, w cieniu imponujących, przemyślanych i dopracowanych cudeniek.
Wreszcie, nie chcę spędzać jakże krótkich popołudni i wieczorów na odrabianiu z dziećmi zadanych w szkole lekcji – „bo pani nie zdążyła przerobić”, albo, co gorsza, „bo klasa gadała i jest więcej do domu”. Chcę by moje dzieci, i ja przy okazji, miały możliwość wyboru czy będą powtarzać szkolny materiał, czy raczej pójdą pośmigać z równieśnikami na podwórku, rozwijając swoją sprawność motoryczną i kształtując tak mocno zaniedbywane w szkołach kompetencje społeczne: pracę zespołową, negocjacje i empatię. Czy może pogrzebią ze mną w kuchni, zrobią wyścigi ślimaków w ogródku, a może pogapią się w sufit, bo ich przebodźcowany umysł właśnie potrzebuje nudy.
I…?
Życzę sobie, po prostu, by macierzyństwo nigdy nie stawało się dla nas – matek systemowym przekleństwem.
***
No. To teraz tylko refleksja, selekcja, specyfikacja i z tej podlanej żółcią listy formułować już można konkretne cele do realizacji. Ale najważniejsze – „żeby tylko były zdrowe”!