Czy się do tego przyznajemy, czy udajemy, że jest inaczej – żyjemy polityką. Polityką, której w ostatnich latach bliżej do celebryctwa i średniej jakości reality show niż do służby na rzecz społeczeństwa pełnionej przez wybrańców narodu.
Polityką, o której częściej czytamy na Pudelku i innych serwisach plotkarskich, polityką, której poziom pokazuje, że na dnie, pod wodorostami i mułem, nadal jest dużo miejsca. Polityką, która, nawet w swojej obecnej formie, ma ogromny wpływ na nasze codzienne życie.
Skoro więc na temat polityki rozmawiamy, rozmyślamy, kłócimy się i wyśmiewamy, dlaczego nie notujemy co najmniej 85% frekwencji przy urnach wyborczych?
Nie chcę słyszeć, że „mój głos nic nie zmieni”, „nie mam na kogo głosować”, „to wszystko jedna i ta sama mafia”, „za dużo zachodu, trzeba znaleźć lokal, ubrać się i pójść głosować w wolną niedzielę”.
Katalog idiotycznych wymówek jest nieskończenie długi, podobnie jak długie, donośne i obezwładniające narzekanie niegłosujących, którzy nie mogli wykrzesać z siebie energii na spełnienie obywatelskiego obowiązku (tak, obowiązku, nie przywileju!), mają jednak jej nieskończone pokłady, kiedy post factum zabierają się za krytykę.
Wszystkim uprawnionym do głosowania pragnę przypomnieć słowa singapurskiego lekarza i polityka, prof. Paula Tambyaha: „(…) Głosowanie to nie jest małżeństwo, tylko transport publiczny. Nie czekasz na ‘tego jedynego’, który jest perfekcyjny. Wsiadasz do autobusu. A jeśli nie ma żadnego, który jedzie dokładnie do celu twojej podróży, to nie zostajesz w domu nadąsany(-a), tylko wsiadasz do tego, który dociera najbliżej tego miejsca, w którym chcesz być.”
Do zobaczenia przy urnach 15 października – nie dajmy innym wybierać w naszym imieniu.