Być może nazbyt to sentymentalne i dotknięte syndromem idealizowania przeszłości (owego mitycznego „złotego wieku”) podejście, ale czy kiedyś nie było zasadniczo tak, że najważniejszym podmiotom uczestniczącym w politycznej grze zależało na dobrze poinformowanym i racjonalnym obywatelu i wyborcy? Wtedy, gdy zachodnia liberalna demokracja była okazem zdrowia, blok wschodni upadał i ogłaszano „koniec historii”, a polityczny spór toczył się o polityki szczegółowe, przebiegał w ramach ustrojowych ram? Wtedy, gdy po wszystkich stronach sporu były racjonalne argumenty wywiedzione z odmiennie ukształtowanych hierarchii społecznych wartości, a głupota nie była czynnikiem zwiększającym potencjał wyborczy jednej ze stron kosztem drugiej?
Pewnie różnie z tym bywało, a niejedną kampanię opierano na dezinformacji – klasycznym w końcu narzędziu politycznej propagandy od jej zarania. Jednak cechą odróżniającą demokracje liberalne od znanych z historii dyktatur było przekonanie o potrzebie opierania jej o możliwie najlepiej wykształconego, refleksyjnego i myślącego obywatela (podczas gdy dyktatura kwitła najsilniej w realiach ignorancji i powolnej przywódcom głupoty). Taka była legitymizacja procesu wyłaniania władzy w toku demokratycznych wyborów. W efekcie więc, demokratyczny polityk może niekiedy obywatela zwodził chwilowo na manowce, aby wygrać konkretną batalię o głosy, ale nie pragnął jednak pogrążenia go na stałe w odmętach bezmyślności.
Coś się jednak zmieniło…
… najpierw spór przestał dotyczyć głównie polityk szczegółowych w ramach systemu, a poszedł w kierunku podważania ram ustrojowych. Jasnym się stało, iż celem niektórych spośród najważniejszych podmiotów w politycznej grze nie jest wygrana na punkty, tylko zmiana dyscypliny zawodów. Zrodzić się miał z tego system inny, pod tym czy owym względem, ale niebędący już liberalną demokracją. Nie miała to także być w pełnym znaczeniu tego słowa dyktatura, a coś pomiędzy, coś zachowującego cechy i pozory obu systemów. Później wydarzyła się globalizacja, która w znacznym zakresie skomplikowała sieci współzależności pomiędzy najróżniejszymi zjawiskami, utrudniając nawet wykształconym obywatelom zachowanie kompetentnego oglądu w materii polityczno-ekonomicznej. Pojawiła się frustracja, gdy coś, co działało wcześniej, nagle przestało. Dodatkowo impotencja dotknęła rządy państw narodowych, które utraciły wiele narzędzi politycznego wpływania na realia gospodarcze. W kolejnym kroku nadeszła rewolucja technologiczna, która odmieniła sposób tworzenia, rozprzestrzeniania i nade wszystko konsumowania informacji politycznych. To nowe środowisko okazało się idealnie skrojone pod zwielokrotnioną dezinformację, rozsiewanie teorii spiskowych, słynnych fake newsów i zamykanie grup ludzi w bańkach informacyjnych ignorancji i odporności na racjonalne argumenty. Zatem pojawiły się najpierw podmioty zainteresowane politycznie ogłupionym obywatelem – troglodytą, potem świat zmienił się tak, że wcześniejsza wiedza się zdezaktualizowała i zaczęła jawić jako zbędna, a w końcu w ręce politycznych aktorów wpadły narzędzia, za pomocą których można było ludziom przedstawić głupotę jako atrakcyjną alternatywę dla rozsądku i umiaru.
Między demokratyzmem i „demokratyczną obietnicą” a racjonalnym i wyzutym ze złudzeń liberalizmem zawsze istniało napięcie w punkcie wiedzy/niewiedzy. Z jednej strony „demokratyczna obietnica” głosiła, że rezultat głosowania w wyborach czy referendum ma wielkie szanse być racjonalny, gdyż zadziała swoista zagregowana mądrość liczebnie dużej zbiorowości głosujących. Dzięki temu nie będzie aż tak istotne, że większość w zbiorowości mają osoby słabo wykształcone, bo albo dysponują za to mądrością i doświadczeniem życiowym, albo kierują się moderującym głosem swoich autorytetów. Z tego „morza niewiedzy” wyłonić się więc może wiedza w postaci mądrze sprawującego władzę rządu i parlamentarnej większości.
Friedrich August von Hayek w imieniu liberałów przestrzegał jednak przed tym momentem delegowania decyzyjności czy usiłowania wyłonienia odgórnej mądrości z plątaniny przypadkowych impulsów czy wypadkowych wektorów. Nie w odniesieniu do życia politycznego, a w kontekście życia ekonomicznego zaznaczał, że kluczową pozostaje świadomość ludzkiej niewiedzy. Nie jest problemem, że nie wiemy. Realia społeczne czy rynkowe są tak złożone (potwierdziło to doświadczenie globalizacji na jeszcze wyższym poziomie), że siłą rzeczy nie wiemy. Problem pojawia się wtedy, gdy błędnie sądzimy, że wiemy. Wówczas, zamiast podejmować rozproszone decyzje indywidualne dotyczące mikrozachowań na rynku, oddajemy nadzór nad całą ekonomiką zespołowi planistów. Ich nieuświadomiona ignorancja prowadzi nas do zguby, podczas gdy wolnorynkowa alternatywa milionów podmiotów podejmujących małe decyzje ekonomiczne w odniesieniu tylko do własnego najbliższego otoczenia (do czego potrzeba wielokrotnie mniej danych, więc to zadanie o wiele łatwiejsze dla ludzkiego umysłu) generuje ład spontaniczny. To właśnie przecież owa zagregowana mądrość, na której opiera się „demokratyczna obietnica”! To dlatego politycznym odpowiednikiem spontanicznego ładu gospodarki wolnorynkowej jest decentralizacja i zasada subsydiarności. One ułatwiają unikanie błędów.
Problem błędów i ich analizy jest zresztą kluczowy. Hayek, postulując spontaniczny ład w ekonomii, miał zadanie o tyle ułatwione, że rynek człowiekowi natychmiast dostarcza informacji o tym, że popełnił błąd. To może być spadek dochodów, utrata klienta, wejście konkurenta. Mając taki feedback można szybko reagować i korygować błędy. W polityce błędy i ich skutki przez wiele lat mogą natomiast pozostawać ukryte przed nawet najbardziej wnikliwą analizą. A przede wszystkim możliwe jest formułowanie niemal dowolnych, nawet karkołomnych narracji na temat ich źródeł.
Gdy znaczna część obywateli nie wie…
…jakie są przyczyny negatywnych zjawisk, oraz nie wie, że tego nie wie, otwiera się pole do manipulacji populistycznej. Właśnie w tym punkcie ignorancja, głupota i niewiedza mogą zostać przekute w tzw. polityczne złoto. Narzędziem tego staje się filozofia „prostych rozwiązań”. Gdy odpowiedzialni liderzy dzielą włos na czworo, wygłaszają wywody o znacznym poziomie skomplikowania i posługują się wieloma trudnymi do zrozumienia pojęciami, populista prycha i informuje opinię publiczną, że cały problem można z łatwością rozwiązać jedną decyzją, tylko mainstream jej nie podejmuje, gdyż chroni te czy inne interesy pasożytujących na zwykłych ludziach grup. Drogą do zerwania tych rzekomych łańcuchów zależności ma zaś być jakoby zmiana politycznego ustroju. Populista jest więc pierwszym z dwóch głównych aktorów zainteresowanych rozprzestrzenianiem się ignorancji wśród wyborców.
Drugim natomiast są władze obcych państw lub organizacji terrorystycznych, które prowadzą przeciwko demokracjom liberalnym krucjatę o charakterze geopolitycznym. Oni chcą poprowadzić populistów do władzy w krajach demokratycznych właśnie dlatego, że są doskonale świadomi ich niezdolności do poprawy sytuacji przy pomocy owych „prostych rozwiązań”. Wiedzą, że głupota jest szkodliwa i pragną doprowadzić do chaosu i rozkładu liberalnych demokracji poprzez odebranie im filaru poinformowanego obywatela. Od co najmniej dekady słynne „obce alfabety” stają się standardowymi uczestnikami wyborczych rozgrywek w najważniejszych krajach Zachodu. Ich krótkofalowy cel jest zbieżny z krótkofalowymi celami naszych rodzimych populistów. Jednak już cele dalekosiężne obu tych grup aktorów są zupełnie różne, czego populiści niestety na razie nie dostrzegają.
Dla przetrwania liberalnej demokracji kluczowe są: poinformowany obywatel, zgoda wokół zasady niepodważania faktów oraz solidne zaufanie do kilku kategorii źródeł informacji, takich jak agendy administracji państwowej czy renomowane media. Operacje dezinformacyjne, oparte na narzędziu fake newsa, korzystające z rewolucyjnych możliwości co do skali, siły oddziaływania i przekazu nowoczesnych mediów internetowych, podważają każdy z tych trzech filarów. Fake news wprowadza do obiegu informacyjnego niesławne „alternatywne fakty”, a więc informacje, które zostają podane celowo i są w sposób dający się zweryfikować fałszem, lecz równocześnie zostają skonstruowane tak, aby skutecznie wprowadzać w błąd odbiorców i rezonować u znacznej ich ilości. Zatem fake newsem nie jest „stara, dobra” informacja z tabloidu, że oto w Loch Ness żyje dinozaur lub w Poznaniu widziano UFO. Choć nieprawdziwe, są to informacje na tyle fantastyczne i nieprawdopodobne, że ich skuteczność wprowadzania w błąd będzie niska, a ponadto nie będą rezonować w sposób generujący konsekwencje polityczne. Fake newsem w tym rozumieniu będzie treść nosząca pozory prawdy (zawierająca w sobie pewną dozę prawdopodobieństwa – np. „papież poparł kandydaturę Trumpa”, „Hillary Clinton jest ciężko chora”, „Donald Tusk często mówi po niemiecku”), a równocześnie wywierająca wpływ na polityczne poparcie dla poszczególnych aktorów politycznych, mogąca więc zmienić bieg politycznych dziejów kraju. Dodatkowo musi rezonować (zostać viralem) wśród wielu odbiorców, a zatem dotykać kwestii budzącej na tyle znaczne emocje społeczne (stanowić clickbait), aby zostać podchwycona i dzięki systemowi dzielenia się nią oraz algorytmom mediów społecznościowych zostać silnie zwielokrotniona.
Kojąca błogość związana z poczuciem przynależności do wspólnoty…
…odgrywa, poprzez zjawisko baniek internetowych oraz tzw. komór pogłosowych, negatywną rolę, gdyż ułatwia rezonowanie fake newsom i pomaga szerzyć się ignorancji. Nie chodzi tylko o dostarczanie na timeline użytkownika informacji opartych o jego wcześniejsze poglądy i popularnych wśród ludzi o podobnych zapatrywaniach. Poprzez przynależność do czegoś, co postrzega się jako wirtualną wspólnotę, obywatel przestaje być niewinną ofiarą autorów fake newsów, którego niewiedza jest przez nich brutalnie wykorzystywana do jego dalszej dezinformacji. W pewnym momencie staje się on świadomym konsumentem fake newsów, a więc sięga po nie, bierze za dobrą monetę i internalizuje z pełną świadomością fałszu zawartego w materiale. Dopóki fake news wspiera jego ugruntowany światopogląd, taki konsument dezinformacji aktywnie chce, poszukuje dezinformacyjnych materiałów i jest ochoczym autorem własnego zagłębiania się w świat ignorancji. Czyni tak, gdyż podąża śladem „przyjaciół” z jego bańki internetowej, którzy także te informacje aprobują, reklamują, rozpowszechniają i przyjmują jako element ideologicznego lub partyjno-politycznego credo.
Boty, czyli zmechanizowane agregaty generujące i rozpowszechniające fake newsy w mediach społecznościowych, są więc potrzebne w sensie wykonywania jakościowej pracy tylko do czasu. Gdy pewien sposób rozumowania zbuduje sobie bazę wielu tysięcy (milionów?) wyznawców, którzy pomimo świadomości reprezentowania nieprawdy są gotowi o nią walczyć w sieci niczym fanatyczni wyznawcy, bot pełni już tylko zadania ilościowe przy multiplikowaniu postów zawierających fake newsa, a więc robi to, czego użytkownik fizycznie zrobić nie jest w stanie. Lecz bezkrytyczny niczym bot staje się tu człowiek z krwi i kości. To prawdziwy wymiar dramatu współczesnej dezinformacji. Jednym z jego najstraszliwszych przejawów są oczywiście środowiska tzw. antyszczepionkowców.
Demokracja liberalna stanęła tutaj…
…wobec swojego największego wyzwania. Jak się wydaje, nie obali jej już żaden ideologiczny konkurent, tylko ewentualnie erozja jej fundamentu, a więc zaufania. Erozja, której ogniwami są zanieczyszczenie środowiska informacyjnego, zerwanie nici dialogu oraz zamulenie i degradacja debaty publicznej.
Wiele dyskutuje się o roli prywatnych koncernów prowadzących najważniejsze media społecznościowe i niekiedy formułowane są wobec nich sprzeczne oczekiwania. Z jednej strony spada na nie krytyka za rzekome próby cenzurowania użytkowników, np. za blokowanie treści lub zawieszanie kont rozpowszechniających fake newsy, propagandę organizacji terrorystycznych czy mowę nienawiści, rasizm, mizoginizm, homofobię. Pojawiają się równocześnie sugestie, że regulaminy określające naruszenia zasad społeczności powinny być kontrolowane/współtworzone przez instytucje publiczne/państwowe lub zdemokratyzowane ciała złożone z użytkowników portali, jak i sugestie, że odpowiedzialność za wszelkie treści publikowane na portalu spada na koncerny, więc to one powinny regulaminy ustalać i egzekwować lub ponosić prawną odpowiedzialność za treści użytkowników niczym wydawca prasowy. Niektórzy lewicowi wrogowie koncernów prywatnych o globalnym zasięgu najchętniej równocześnie obarczyliby je odpowiedzialnością i zabrali narzędzia egzekwowania zasad czy stosowania cenzury, co jest dość zdumiewające. Jest bardzo ciekawą kwestią, jak te podmioty będą zachowywać się w przyszłości w związku z przejęciem kontroli na Twitterem przez kontrowersyjnego multimiliardera czy coraz większymi wpływami chińskiego TikToka, który będzie w większym stopniu od amerykańskich pierwowzorów wymykać się wpływom zachodnich standardów na prowadzenie przezeń biznesu.
Jakiś zakres współpracy instytucji publicznych i koncernów social media jest jednak nieodzowny, jeśli proces ogłupiania społeczeństw ma zostać co najmniej spowolniony. Kluczowymi zadaniami są: ograniczenie wystawienia użytkowników na fake newsy, zwiększenie barier ich chłonności oraz kontrnarracje.
W przypadku ograniczenia wystawienia na fake newsy chodzi oczywiście o moderację treści ekstremistycznych oraz dyskredytację zidentyfikowanych fake newsów poprzez ich oznaczanie, a następnie modyfikację algorytmów tak, aby drastycznie zredukować ich potencjał rezonowania.
Zwiększanie barier chłonności to zarówno klasyczne metody edukacyjne, jak i konfrontowanie użytkowników z dylematem/pytaniem: „co o moim światopoglądzie mówi to, że potrzebne mi są fałszywe informacje i kłamstwa, aby moje poglądy we mnie wzmacniać?”. To także strategie docierania do osób stanowiących w bańkach internetowych punkty węzłowe i będących wirtualnymi liderami, aby być może zwerbować ich do wysiłków na rzecz ograniczania wpływu fake newsów i zwiększania stadnej odporności ich bańki internetowej na nie.
W końcu kontrnarracje oznaczają konieczność wejścia z treściami opartymi na faktach i wspierającymi liberalną demokrację w samo centrum środowiska internetowego, gdzie dzisiaj kształtują się światopoglądy ludzi, zwłaszcza ludzi startujących w życie dorosłe. To tworzenie rzetelnych informacji, ale szermujących także technikami clickbaitu i innymi narzędziami zwiększającymi rezonowanie. To także używanie botów, aby zalać ilościowo sieć informacjami prawdziwymi i nakryć fake newsy czapkami. Przy współpracy ośrodków państwowych, renomowanych mediów tradycyjnych i korporacji social media to możliwy scenariusz.
Oczywiście…
…na tym tle pojawia się najbardziej kontrowersyjne pytanie i dylemat: czy fake newsy antydemokratyczne i ich autorów warto/wolno zwalczać także ich bronią, czyli fake newsami prodemokratycznymi? W świetle tego, co zostało powiedziane powyżej o zaufaniu oraz poinformowanym obywatelu, jako fundamencie demokracji, odpowiedź wydaje się negatywna. Pytanie, czy nie zweryfikuje jej aspekt skuteczności strategii i myśl, że „cel jednak uświęca środki”, a demokracja po starciu z realiami epoki fake newsów i tak już nie będzie nigdy taka sama jak przedtem.
„Czysta” walka z fake newsami, oparta wyłącznie na prawdzie i faktach, jest bowiem możliwa tylko w świecie, w którym istnieją nadal autorytety, które skutecznie przytwierdzą obok prawdziwych informacji uwiarygodniający stempel. Tymczasem ich już brak, a rzeczywistość faktów walczących z „faktami alternatywnymi” przynosi ze sobą niebezpieczeństwo odwrócenia ról. Czyli przekonania ludzi, że fake newsem jest fakt, a faktem – fake news…