Bywają Osobowości magnetyczne. Ludzie pisani przez „L” i Profesorowie, których nawet w oficjalnych listach wahamy się skracać do „prof.” Bywają Nauczyciele, co przyciągają uwagę i zaskarbiają sobie szacunek grupy tak licznej, a jednocześnie tak różnorodnej, że aż trudno to pojąć jak to możliwe. Są też Redaktorzy, którzy mają odwagę nie tylko by zacząć coś nowego, ale również by oddać swoje „dziecko” i dać mu nowe życie. Są, uczą nas, przyciągają do tego, co wybieramy później na większość życia. Stanowią drogowskazy, krople drążące skały naszych uporów, podszepty co niby mimochodem pchają w jakąś stronę. Czasem przybierają formę wiszącego nad nami bata, albo dyndają nam przed nosem marchewką. Bywają przyjaciółmi lub pozostają wobec nas nieufni. Prostują nasze ścieżki, a niekiedy są niczym kamienie, o które się potykamy, by się obudzić się do rzeczy innych, większych. Nawet gdy przeszkadzają, to pomagają. Na zrozumienie tego przychodzi czas, a zadając sobie pytanie o znaczenie owych Osobowości w naszym życiu znajdujemy w końcu odpowiedź. Tylko bez samooszukiwania. I gdy myślę o Marcinie Królu, o nas wszystkich, którzy mieliśmy niewątpliwy zaszczyt spotkać go na swojej drodze, to sądzę, że każdy z nas ma Mu za co być wdzięcznym. Ja na pewno.
Charakterystyczna postura, sposób chodzenia, głos, który dźwięczy w uszach, spojrzenie zmieniające się w zależności od tego czy palnęło się wielką głupotę czy akurat udało się sformułować interesująca myśl. Zamyślenie, uwaga, śmiech. Nieodłączny papieros. Dobrotliwa ironia. Myśli. Słowa. Obrazki. Dla mnie te „obrazki”, chwile zatrzymane w kadrze, stały się momentami przełomowymi, bez których bez wątpienia nie byłoby mnie tu, gdzie jestem. Jako naukowca. Jako wykładowcy. Jako publicysty. Jako redaktora. Jako myślącego człowieka.
Lipiec 2003. Cortona. Toskania. Letnia szkoła Instytutu Nauk o Człowieku we Wiedniu. Wykłady z filozofii polityki prowadzą Marcin Król i John Gray. W toskańskie upalne przedpołudnie, przy wtórze koncertujących cykad debatujemy o państwie, demokracji, liberalizmie. W międzynarodowym towarzystwie czytamy i – wśród autorytetów – uczymy się od siebie nawzajem. Wsłuchujemy się w myślenie. Wieczorami sączymy wino… i dalej gadamy o ideach, o faktach, o przekładalności jednych na drugie. Profesor wznosi oczy do nieba, gdy z Krzysiem Michalskim urywamy się na tarasowe wagary, by zamiast o Hobbesie kilka godzin gadać o Nietzschem, ale też popycha mnie – nieco jeszcze wystraszoną studentkę – bym Michaelowi Sandelowi opowiedziała o pomyśle falsyfikowania Rawlsa Orwellem. Kilka lat później, za podszeptem tego ostatniego, napisze o tym artykuł. Wracamy tam trzy lata później, trochę jako „nagrodzeni dawni absolwenci” i choć Profesor Król wciąż onieśmiela mnie znacznie bardziej niż Krzysztof czy Alik Smolar, to mam przekonanie, że zawsze uważnie słucha. Wypomina mi tylko, jak podczas praktyk dziennikarskich w „Tygodniku Powszechnym” byłam „uprzejma” zredagować jego felieton…
Kwiecień/maj 2007. Kazimierz Dolny/Warszawa. Chyba nie była to redakcja tak zła, bo jednak dostaję zaproszenie do odnawianej przekazywanej w ręce mojego pokolenia redakcji „Res Publiki Nowej”. W grupie młodych pomysł obgadujemy na piętrze „U Fryzjera”, a później gnamy z ideami na Wydział, na Żurawią. Profesor Król stoi w oknie, pali, słucha. Jest w tym niezwykłą uważność, otwartość, że przecież i niezwykłe zaufanie, że nie popsujemy starej Respy. Ówczesna grupa dziś rozbiegła się później po redakcjach, środowiskach, uniwersytetach. My, urodzeni na przełomie lat 70-tych i 80-tych nie jesteśmy pod tym względem wyjątkowi, bo tak starszych, jak i młodszych uczniów Profesora spotkać można… niemal w każdym środowisku intelektualnym. Coś nas jednak łączy. Ktoś. Myślenie, co ocala. Pierwszy numer wydajemy rok później. Respa zadomawia się na Gałczyńskiego i… trwa. Zajrzyjcie tam.
W międzyczasie kilka razy słyszę, że może jednak powinnam pisać. I najlepiej felietony. Bo skoro lata temu dałam sobie radę z „tamtą redakcją”. Że warto by porzucić tego Wittgensteina, tą solidarność i zająć się czymś, co będzie naprawdę moje. Bliżej mi wtedy do polityki, do historii idei… Tam też w jakimś sensie zostaję. Gdy zapraszamy Marcina na Igrzyska Wolności mówi mi, że czytał moją książkę o filozofii wojny i że to był dobry pomysł. Ileś razy mijamy się na Gałczyńskiego, na Nowym Świecie, na Żurawiej, w Krakowie, we Wiedniu. Zawsze są słowa. Zawsze jest ostrożność. W maju 2017 w Krakowie długo rozmawiamy. I bez cienia oceny wiem, że dobrze wybrałam. A Profesor, a Marcin Król był obecny w tych ważnych momentach, w wyborach, w kierunkach, jakie obrałam. I jestem mu za to niezwykle wdzięczna. Za każde „tak”, ale też za momenty, gdy z dezaprobatą kręcił głową.
Podczas krakowskiej debaty – a pięknie się wtedy z Alikiem Smolarem „sprzeczali” – mówił: „Demokracja, żeby wygrała, musi naprawdę uwzględniać wszystkich w równym stopniu, czyli musi być demokracją wspólnoty sprawiedliwych. – z właściwym sobie dystansem dodając – Przepraszam, że kończę jak ksiądz, dziękuję”. O wartościach, które warunkują taką demokrację, taką wspólnotę pisał ostatnio w „Notatkach”, publikowanych na fb. Będziemy do nich wracać w tych trudnych czasach, bo bardzo trzeba nam mądrych głosów i dobrych wskazówek. Bo przecież myślenie i jego dziedzictwo zostaje…
