W październiku ukazał się alarmujący raport ONZ o globalnym ociepleniu. W listopadzie w Szarm el-Szejk odbyła się międzynarodowa konferencja na temat różnorodności biologicznej. Teraz na nagłówkach jest katowicki szczyt klimatyczny w ramach Porozumienia Paryskiego. Wielu ludzi śledzących te kwestie tylko kątem oka może odnieść wrażenie, że wprawdzie sprawy nie mają się zbyt dobrze, lecz coś się dzieje, ktoś coś robi, jakoś to będzie – można więc spokojnie żyć sobie dalej.
Ale powiedzieć, że sprawy nie mają się zbyt dobrze, to nie powiedzieć nic. Zamiast dalej sobie spokojnie żyć, trzeba zacząć działać. To już ostatni dzwonek.
Według ONZ, mamy dwa lata, by stworzyć skuteczne międzynarodowe porozumienie na rzecz ochrony bioróżnorodności.
Inaczej grozi nam zapaść planetarnych systemów podtrzymywania życia – infrastruktury przyrodniczej, bez której istnienie naszej cywilizacji jest niemożliwe. Poprzednie porozumienia w tej kwestii były niewystarczające i nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Na domiar złego niewiele się z nich nauczyliśmy: ambitny cel, by objąć ochroną bezcenne obszary Oceanu Południowego, które stanowią sanktuarium dla wielu gatunków i pochłaniają ogromne ilości dwutlenku węgla z atmosfery, spełzł na niczym, gdy początkiem listopada Rosja, Chiny i Norwegia zablokowały porozumienie w tej sprawie.
Oceany zostały już w 87% zmodyfikowane ludzką działalnością.
Zaśmiecone plastikiem, zanieczyszczone chemikaliami, plądrowane przez odwierty naftowe, cierpią ponadto na przełowienie. Od zdzierającego morskie dno trałowania dennego, przez długie na wiele kilometrów takle, czyli liny z tysiącami haków, po włoki zgarniające za jednym zamachem całe ławice, pozyskujemy na nasze stoły oraz na paszę i nawozy bezprecedensowe ilości morskich zwierząt. Jednocześnie ponad jedna trzecia połowów się marnuje. Jesteśmy w stanie zagrozić nawet tym morskim gatunkom, które istnieją od setek milionów lat i przetrwały kilka masowych wymierań. Poza oceanami nie jest wcale lepiej: zaledwie 23% terenów lądowych pozostało we względnie pierwotnym stanie, reszta jest wykorzystywana na potrzeby jednego tylko gatunku – nas. Rezerwaty przyrody, tak lądowe, jak morskie, są często chronione wyłącznie na papierze, bo ich eksploatacja trwa w najlepsze. Patrząc całościowo, od 1970 roku ludzkość spowodowała zmniejszenie populacji ssaków, ptaków, ryb i gadów o 60%. Spustoszenie biosfery zagraża nam samym: utrata bioróżnorodności stanowi niebezpieczeństwo porównywalne ze zmianą klimatu.
Tymczasem na konferencję w Szarm el-Szejk Stany Zjednoczone nie raczyły się pofatygować. Europa znajduje się w stanie rozproszenia (by nie rzec rozsypki). Brazylia wybrała prezydenta, który zapowiedział wzmożoną eksploatację obszaru Puszczy Amazońskiej, kluczowej tak dla różnorodności, jak i dla klimatu. Przy tym wszystkim uczestnicy wadzili się, czy zmianą klimatu są „głęboko zaniepokojeni”, czy tylko „zaniepokojeni”. Zamykając konferencję zdesperowani delegaci zaapelowali, by przywództwo na rzecz bioróżnorodności przejęły Chiny, gospodarz kolejnej konferencji na rzecz bioróżnorodności w 2020 roku. W końcu chcą przedstawiać się jako odpowiedzialny gracz na arenie międzynarodowej, z działań na rzecz ochrony klimatu i środowiska naturalnego czyniący swój znak rozpoznawczy. Inspirująca retoryka Pekinu maskuje jednak mroczną rzeczywistość: gdyby standardy klimatyczne, jakie Chiny wyznaczyły same sobie, zastosowały wszystkie kraje, do końca wieku ocieplenie przekroczyłoby 5 stopni Celsjusza.
Nawet, jeżeli co do joty wypełnimy obecne ustalenia Porozumienia Paryskiego – na co się na razie nie zanosi – nie ograniczymy globalnego ocieplenia do dwóch stopni Celsjusza, nie wspominając już o półtora stopnia, postulowanego przez naukowców jako górna granica zachowania klimatu, biosfery i społeczeństw we względnie rozpoznawalnej postaci. Jeśli zaś będziemy nadal robić to, co teraz robimy, do końca stulecia przekroczymy cztery stopnie, oznaczające „geofizyczny chaos” zagrażający cywilizacji, jaką znamy.
Według raportu Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu, mamy czas do roku 2030, by dokonać dogłębnej transformacji naszego sposobu życia. Inaczej skutki – głód, zalane miasta, kryzys uchodźczy bez precedensu – zaczną odczuwać już najbliższe pokolenia.
Wstrzemięźliwość naukowców oraz ingerencje przedstawicieli władz sprawiły, że streszczenie dla decydentów – najbardziej dostępna i przystępna część raportu – przedstawia zagrożenie w złagodzonej formie. Pominięto w nim np. temat punktów krytycznych, po których osiągnięciu zmiana klimatu zaczyna się sama napędzać, postępując błyskawicznie i nieodwracalnie. Najbardziej drastycznym przykładem takiego zjawiska jest uwolnienie się metanu z topniejącej wiecznej zmarzliny lub dna mórz. Metan to gaz cieplarniany wielokrotnie potężniejszy od dwutlenku węgla i zdolny do znacznie szybszego podgrzania atmosfery, ze wszystkimi tego katastrofalnymi skutkami. Punkty krytyczne pojawiły się w roboczej wersji raportu, ale w ramach ostatnich poprawek zostały „zniknięte”. Czy ktoś uznał, że lepiej, by decydenci i obywatele mylnie wyobrażali sobie zmianę klimatu jako proces linearny i przewidywalny?
Nawet jednak i bez punktów krytycznych, sprzężeń zwrotnych i reakcji łańcuchowych październikowy raport ONZ jest ujętym w naukowy żargon, linie wykresów i kolumny tabelek wołaniem o opamiętanie się. Po jego publikacji pojawiły się artykuły postulujące konkretne metody zachowania się w tej sytuacji, od wymuszenia zmian na korporacjach, przez ograniczenie podróżowania, po zmniejszenie spożycia mięsa. Rządy, biznes, indywidualni obywatele – wszyscy muszą się dołożyć do globalnych działań. Kolejne inicjatywy przemykają przez nagłówki światowych mediów, jak na przykład Extinction Rebellion, w ramach której zaniepokojeni obywatele zamierzają obywatelskim nieposłuszeństwem wymusić na władzach działanie. Wobec nieuniknionego pogorszenia sytuacji, powołana została Globalna Komisja ds. Adaptacji pod nadzorem poprzedniego sekretarza generalnego ONZ, mająca na celu promowanie rozwiązań dostosowujących ludzkość do zmieniających się warunków. Już wkrótce w Katowicach przekonamy się, czy coś z tego przebije się do świadomości decydentów, zarówno tych myślących o następnych wyborach, jak i tych, którzy starają się umocnić swoją dożywotnią władzę.
Ale jak na razie niewiele się zmienia.
Pozwolenia na odwierty nadal są wydawane, plany rozbudowy lotnisk są przyjmowane, kładzie się asfalt, wylewa beton, wycina lasy, wznosi zapory. Inicjatywy środowiskowe, które uspokajają opinię publiczną, kończą się często na słowach. Przykładem igrzyska olimpijskie w Tokio w 2020 roku, zapowiadane jako „zrównoważone”: przy budowie infrastruktury, samej w sobie przyczyniającej się do emisji gazów cieplarnianych, wykorzystuje się formy do odlewów betonowych wytwarzane z drewna pochodzącego z zagrożonych lasów tropikalnych Malezji i Indonezji. W zeszłym roku globalny poziom wylesiania był najwyższy od kilkunastu lat, a tymczasem podniosła międzynarodowa impreza sportowa w najlepsze przyczynia się do niszczenia unikalnych siedlisk orangutanów i innych gatunków.
Oparty na niekończącej się eksploatacji system prze dalej siłą inercji, choć stracił już rację bytu.
71% globalnej emisji przemysłowej dwutlenku węgla w ostatnich 20 latach pochodzi ze stu zaledwie firm, w zdecydowanej większości działających w sektorze paliwowym – w tym takich, jak Exxon i Shell, które już w latach 80. wiedziały o katastrofalnych skutkach emisji dwutlenku węgla, ale zachowały to dla siebie. Trzeba krytykować chciwe i krótkowzroczne korporacje, PR-owymi sztuczkami maskujące swoje destrukcyjne działania, oraz idące im na rękę rządy, zapatrzone w PKB i nie sięgające myślą dalej, niż do kolejnych wyborów lub następnego przewrotu. Trzeba mówić o ich przewinach, domagać się zmian, wywierać presję. Ale trzeba też zadać sobie pytanie: cóż zdziałałyby one bez rzeszy swoich klientów i obywateli?
Problemy, przed którymi stoimy, są tym większe, im więcej jest nas samych, oraz im więcej konsumujemy. Rozpowszechniony system produkcji żywności – i innych dóbr – metodami niszczącymi środowisko przyczynia się do zmian klimatycznych, a zarazem jest przez nie zagrożony. Wielkość populacji i poziom konsumpcji – odpowiedzialnej za skalę zużycia surowców i emisji zanieczyszczeń – nie muszą iść ze sobą w parze, ale w warunkach zakorzenionego materializmu obecnego modelu cywilizacji są niestety mocno skorelowane. Prognozy populacji na koniec stulecia wahają się między 6.2 a 15.8 miliarda, zatem przeludnienie może być źródłem postępujących problemów, zwłaszcza w warunkach rozwoju na zachodnią modłę.
Dyskusja na ten temat nie jest jednak łatwa. Przeludnienie i w ogóle ludność jako problem do rozwiązania to drażliwy temat, przywodzący wielu na myśl mroczne historyczne precedensy. Przeludnienie stało się nieomalże zakazanym słowem, a nawoływania do ograniczenia reprodukcji są często zbywane i potępiane jako niedzisiejsze czy wręcz niemoralne. Ale czy w sytuacji, która staje się coraz bardziej dramatyczna, należy gryźć się w język, by uniknąć narażania się na krytykę albo ranienia czyichś uczuć?
Chcemy wierzyć, że posiadanie dzieci to jedna z najważniejszych a zarazem najbardziej osobistych decyzji. I w pewnym sensie tak jest.
Ale przecież dzieci często rodzą się bynajmniej nie z powodu przemyślanej decyzji, zaś rządy wielu krajów ingerowały i ingerują w prokreację obywateli, zarówno by ją wspierać (500+ czy ulgi podatkowe), jak i by ją ograniczać (polityka jednego dziecka stosowana do niedawna w Chinach). Nie tylko dla najbliższych stworzenie nowego człowieka ma długoterminowe i dalekosiężne skutki.
Są ludzie, którzy w potomstwie nie widzą celu życia, ale tylko nieliczni z nich czują siłę, by otwarcie, pod własnym nazwiskiem i własną fotografią, powiedzieć, że żałują posiadania dzieci. Wiele kobiet rodzi z powodu presji rodzinnej lub społecznej, wbrew sobie, czując, że coś bezpowrotnie tracą, ale zachowując tę tajemnicę dla siebie, lub dzieląc się swoimi przejściami tylko pod pseudonimem. Inne zawczasu poddają się sterylizacji, by uniemożliwić (kolejną) ciążę; Polki muszą w tym celu jechać za granicę, bo krajowe przepisy nawet dobrowolne pozbawienie kogoś płodności traktują jako ciężki uszczerbek na zdrowiu, za co grozi do 10 lat pozbawienia wolności. Ale gdyby tak wciąż dominującemu „ustawieniu domyślnemu”, jakim jest pronatalizm, otwarcie powiedzieć nie?
Antynatalista David Benatar zdobył już etykietkę najbardziej pesymistycznego z filozofów.
Nic dziwnego, bo antynatalizm to filozofia pokazująca tragedię ludzkiego istnienia, pozbawionego sensu w wymiarze ponadczasowym, czy inaczej kosmicznym. Benatar przeważającą część swej argumentacji opiera na przekonaniu, że tworzenie nowych ludzi jest złem, dlatego należy przestać sprowadzać ich na ten coraz mniejszy świat. Decydując się na dziecko (lub po prostu nagle odkrywając, że będą mieć dziecko), rodzice często nie biorą pod uwagę, że ich potomstwo doświadczy chorób i wypadków oraz niepowodzeń i żałoby po bliskich – w tym rodzicach – a wreszcie nieuniknionej śmierci. Życie według Benatara nie jest warte zaczynania (choć, jeśli już się zacznie, to zazwyczaj warto je kontynuować, bo alternatywa, czyli śmierć, jest jeszcze gorsza), powołując bowiem do życia nową osobę, nieuchronnie skazujemy ją na cierpienie i śmierć. To zatem nie osoby decydujące się na bezdzietność powinny tłumaczyć się ze swojego wyboru: to ci, którzy chcą obarczać świat swoim potomstwem a swoje potomstwo światem, powinni uzasadnić swoje postępowanie. Sam Benatar nie ma złudzeń: antynatalizm zawsze będzie filozofią mniejszościową, bo sprzeciwia się najdogłębniejszym ludzkim instynktom. Ale według niego właśnie dlatego, że filozofia ta idzie pod tak przeciwny wiatr, zasługuje na wysłuchanie.
Nieco mniej miejsca Benatar poświęca cierpieniu, jakie życie danej osoby sprowadzi na innych. Nie można wykluczyć, że nowy człowiek będzie świadomie czynić zło; jest też pewne, że zaszkodzi innym w mniejszym lub większym stopniu przypadkowo. Ale też samym faktem swojej egzystencji, zwłaszcza w obecnym modelu ekonomicznym, każdy człowiek, jako przedstawiciel najbardziej niszczycielskiego gatunku na Ziemi, krzywdzi inne świadome istoty żywe oraz swoje środowisko, od spożywania ciał zabitych zwierząt, przez ekobójcze wykorzystywanie zasobów i wytwarzanie śmieci, po emisję dwutlenku węgla.
I tu dochodzimy do sedna. Jaki jest otóż najlepszy sposób, by zmniejszyć swój ślad węglowy? Odstawienie samochodu? To zaoszczędzi 2,4 tony ekwiwalentu CO2 rocznie. Odwołanie transatlantyckiego lotu w obie strony? 1,6 tony. Przejście na weganizm? Już tylko 0,82. No to może wymiana żarówek na energooszczędne? Niestety, ledwo 0,1. Ale za to rezygnacja z posiadania dziecka – 58,6 ton ekwiwalentu CO2.
U wielu osób czytających te słowa przytoczone statystyki i poglądy wywołają zrozumiałe oburzenie. Jak można w ogóle mówić w ten sposób o cudzie narodzin, o urokach macierzyństwa i ojcostwa? Ale są też już ludzie, którzy z bezdzietnością, czy raczej wolnością od dzieci ( childfree ), się nie kryją i odnajdują w tej decyzji sposób, by zrobić coś dobrego dla świata. Niektórzy z nich wprost identyfikują się jako antynataliści.
Wobec braku kosmicznego sensu ludzkiego istnienia, Benatar radzi, by skoncentrować się na sensach ziemskich, takich jak poprawianie losu poszczególnych ludzi i innych świadomych istot, oraz stanu środowiska, w którym żyjemy. Taki „pragmatyczny pesymizm” nie gwarantuje sukcesu (nie gwarantuje go nic), ale pozwala zachować czyste sumienie bez oszukiwania samego siebie. To tym ważniejsze, że w czym jak w czym, ale w oszukiwaniu samej siebie ludzkość ma wprawę.
Ale to nie tylko kwestia ludzkości jako takiej. To także kwestia konkretnego człowieka.
Wszystko wskazuje na to, że przychodzące dziś na świat dzieci znaczną część swojego dorosłego życia spędzą w warunkach, jakich nie chcielibyśmy nikomu zostawić w spadku. Zmiany klimatyczne, kryzys bioróżnorodności, a także postępująca w zastraszającym tempie i dotykająca już ponad trzy miliardy ludzi erozja gleb, przełożą się – a właściwie już zaczynają się przekładać – nie tylko na wrogą człowiekowi oraz jego miastom i uprawom pogodę, gdzie fale upałów, huragany i powodzie będą zabijać bezpośrednio, a wyższe temperatury i susze podkopią rolnictwo i hodowlę, ale także na cywilizacyjne dramaty, jak masowe migracje, konflikty zbrojne, społeczne konwulsje i rozpad instytucji. Jak pisałem wiosną na tych łamach, upadek cywilizacji to „destrukcja hierarchii i powiązań, które sprawiają, że społeczeństwo, w którym żyjemy, funkcjonuje i umożliwia nam tzw. ‚normalne życie’. Praca zawodowa, transport, struktury państwa, biznes, ochrona zdrowia, rozrywka, prawo, system oświaty, sport – wszystko to zależy od równowagi międzyludzkiej i instytucjonalnej. Presja ze strony postępujących zmian klimatycznych i pogarszających się warunków środowiskowych będzie wpływać na owo normalne życie, sprawiając, że problemy lokalne i globalne zaczną oddziaływać na siebie synergicznie” – mówiąc wprost, znajoma i przewidywalna rzeczywistość stanie się obca i wroga. Coraz więcej wskazuje na to, że naszym dzieciom i wnukom przekażemy umierającą planetę.
Można to wszystko wiedzieć, można być pesymistą co do kierunku, w którym zmierzamy, a jednak i tak zdecydować się na dziecko.
Amerykański pisarz Roy Scranton narodziny córki przywitał łzami. Po części radości, po części rozpaczy, bo nie ma złudzeń: jej dorosłe życie upłynie w rozpadającym się świecie, przed którym nie będzie w stanie jej ochronić. Jedyne, co może teraz zrobić, to starać się ograniczyć swoje wymagania, zmniejszyć cierpienie innych, szanować współzależność wszystkich elementów przyrody – i przygotować swoją córkę na to, co nieuniknione. Żyjemy bowiem w krótkim odstępie czasu między wiatrem, który zasialiśmy, a burzą, którą zbierzemy.
Nieco ponad dekada, by dogłębnie zmienić nasz model gospodarczy i społeczny. Dwa lata, by zapewnić przetrwanie bioróżnorodności na minimalnie zrównoważonym poziomie. Nawet biorąc poprawkę na motywacyjne słownictwo takich apelów, powiedzmy sobie tak szczerze, jaką mamy szansę? Im mniejszą, tym mocniej trzeba się jej uczepić i zacieklej o nią walczyć. Być może nadszedł czas, by zamiast naiwnej nadziei, zacząć odwoływać się do odwagi. Ale trzeba też powiedzieć sobie wprost, że o ile wkrótce nie nadejdzie przełom – by nie rzec cud – polityczny, społeczny, gospodarczy, naukowy, technologiczny, starość dzisiejszych młodych rodziców upłynie pod brzemieniem strachu o życie swoich będących już wtedy w średnim wieku dzieci, w warunkach zaczynającej się rwać tkanki społecznej. Wiele z tych dzieci może nie mieć szansy zaznać godnej starości. Czy warto podjąć w ich imieniu to ryzyko?
W porządku. A teraz weź się w garść i pomóż zmniejszyć to ryzyko, dla siebie i dla innych. Nie ma czasu do stracenia.