Noc Kupały zaprowadziła mnie już jakiś czas temu na północ Polski. W Szczecinie znalazłam Katarzynę Górewicz. Wraz z nią pojawiły się w moim życiu ślady kultu Mokoszy, stanowiącej relikt wspólnego dla wszystkich ludów indoeuropejskich kultu Matki-Ziemi. Nasze spotkanie stało się początkiem przygody, która trwa do dziś.
Alicja Myśliwiec: Kiedy pojawił się pomysł na HOKUS-POKUS, automatycznie przyszedł mi do głowy twój projekt „Rozmowy z Bogami”. Są klamrą. Klamra gdzieś się zaczyna. W jaki sposób słowiańszczyzna przyszła i przychodzi do ciebie?
Katarzyna Górewicz: Instalacja „Rozmowy z Bogami” to nie do końca hokus-pokus. Żadnej tu magii ani zabawy, tylko spojrzenie w głąb siebie i ilustracja mojej drogi duchowej. A jeśli chodzi o Słowiańszczyznę, to nie było jednego momentu, ale dwie drogi, którymi do mnie dotarła. Pierwszy raz, gdy byłam dzieckiem i dużo czasu spędzałam na wsi – wakacje u mojej babci na Lubelszczyźnie są tu kluczem. Wtedy oddziaływały na mnie elementy tamtej magicznej rzeczywistości. Babcia np. „straszyła” mnie wodnikiem, mówiła żeby nie podchodzić za blisko wody. Albo na przykład żywe było jeszcze przekonanie, by przed Kupałą nie wchodzić do rzeki ani jeziora, bo to niebezpieczne. To jest ta pierwsza Słowiańszczyzna, taka sielankowa. A druga przyszła do mnie z moim Igorem, (mąż Katarzyny, który od ponad dwudziestu lat jest odtwórcą historycznym i zajmuje się kulturą słowiańską) już bardziej zaawansowana i świadoma. To on mnie zaraził, poznał, i pomógł głębiej poznać ten świat. Ja szukam. Całe życie szukam…więc i tu postanowiłam poszukać swojej własnej drogi.
Z jednej strony mamy kobiece pole, które jest z retrospekcji, z drugiej strony mamy męską energię, która wprowadza cię od innej strony do tego świata Słowian, a na skrzyżowaniu tego jest Mokosz?
To nie jest tylko męska energia. Igor owszem, jako wojownik i wojewoda taką reprezentuje, ale to był tylko początek. Po dziewięciu latach, ja nadal odkrywam różne aspekty Słowiańszczyzny, a w niej jest piękne dopełnienie obu pierwiastków. Natomiast trzy lata minęły, odkąd całkiem świadomie zaczęłam pracować z Mokoszą. Jest w niej coś niesamowitego. Na początku był symbol, który mnie zaczarował, przyciągnął. Graficznie i nie tylko. Zaczęło się zgłębianie tematu. Pytania: kim ona jest? To bogini, taka kobieca, matka ale również Matka Ziemia. Stała się dla mnie opiekunką, amuletem. Sama mamę straciłam w bardzo trudnym dla mnie momencie, a byłam wtedy w ciąży i to odcisnęło na mnie piętno. Zresztą w tej historii spotyka się bardzo wiele wydarzeń i emocji. W Mokoszy odnajduję coś matczynego. To też towarzyszka, która jednocześnie ułatwia samopoznanie, wzmocnienie kobiecej strony. Za tym idą pytania, które teraz jasno widzę: jaką jestem kobietą, jaką matką, jaką żoną i to są takie ciekawe rzeczy, które zaczęły się rozwijać od momentu, kiedy z nią pracuję. Dużo rzeczy się u mnie zadziało. I nadal się dzieje. To wszystko się rozwija i przekształca. Z tego ruchu pojawia się jakaś wizja samej siebie.
Czyli można powiedzieć, że ona Mokosz stała się z jednej strony symbolem, amuletem i narzędziem?
Jest tak! Jestem jakby „na etacie” u Mokoszy, tak sobie wymyśliłam. Pomyślałam, że po prostu część mojej pracy twórczej poświęcę właśnie jej. Tej kobiecej stronie, mojej osobistej, ale też wszystkiemu, co jest z nią związane. To niesamowite, jak ona prowadzi na różnych polach – wtedy, gdy byłam dzieckiem, małą dziewczynką, ale i teraz, gdy jestem dojrzałą kobietą. To też jest ciekawe uświadamianie sobie kolejnej roli w życiu. Teraz, gdy sama jestem mamą, rozumiem jak niesamowite jest to wyzwanie. Widzę, jak bardzo brakuje mi mojej mamy. Właśnie teraz, gdy uświadamiam sobie jej dylematy, problemy przed którymi stawała, mogę lepiej zrozumieć jej uczucia i wynikającą z nich postawę. Teraz mogłybyśmy rozmawiać. Dochodzi do mnie, jak bardzo brakuje jej oparcia. To… No, dobrze jest mieć jednak obok inną kobietę, która już te drogi przeszła.
Ta praca nad symbolem Mokoszy uruchomiła jakieś dodatkowe pole kobiece wokół ciebie?
Tak, jest takie coś, co się zadziało i nagle otworzyły mi się inne drzwi. Zaczęłam szukać kolejnych dróg i działać w kręgach kobiecych, a w końcu tworzyć takie społeczności wokół siebie. To wszystko mi się tak bardzo naturalnie, intuicyjnie rozwija. Nie bez znaczenia jest pewnie i to, że jakby nie patrzeć zbliżam do czterdziestki (śmiech). Tak sobie pomyślałam, że już nie chcę tracić czasu na negatywne emocje, nie chcę tracić czasu na rzeczy, które mi są niepotrzebne, które mnie ściągają w dół i marnują energię. Myślę, że właśnie przez to rozwinęło się to kobiece pole. Nawet jeżeli jesteś w związku spełnionym, a twój mężczyzna jest uzupełnieniem, to nadal dobrze jest mieć kobiety wokół siebie. Bo one rozumieją cię inaczej. I nawet nie muszą być fizycznie obok, wystarczy, że mamy świadomość wzajemnej obecności. To wiele zmienia.
Ja jeszcze pozwolę sobie wrócić do tego, do tej przygody z Mokoszą i do tego samego początku. Jak ta praca z nią ewoluowała? Bo ty stosowałaś różne narzędzia ekspresji.
Zaczęło się od tatuażu zaczerpniętego z tradycji ludowej. Na moją prośbę zaprojektowała go przyjaciółka na podstawie haftu, wyszywanki białoruskiej. To naprawdę zaczęło działać w moim wnętrzu. A taki właśnie jest archetyp tej naszej Mokoszy, to wnętrze i głębia. Ja sama wręcz cierpię na natłok pomysłów. Szukałam jakiegoś tematu, który mi uspokoi ten chaos, skanalizuje i pozwoli skupić się na jednym motywie. I w pewnym momencie wyłoniła się Mokosz. Szukałam technik wyrazu i chciałam mieć coś rzemieślniczego, dlatego wybrałam linoryt. To jest dosyć pracochłonna technika wymagająca sporo czasu. Najpierw pomysł, potem projekt i dopiero praca nad matrycą. Potem jeszcze druk. Odnajduję w tym element medytacji. Kiedy tak siedzę i dłubię, to odkrywam w sobie nieznane mi wcześniej pokłady cierpliwości. Okazało się, że to w gruncie rzeczy praca nad sobą. W swoim pierwszym projekcie wróciłam do motywu wykorzystanego wcześniej w tatuażu. Punktem wyjścia był ten haft, ale dalej poddaję się podświadomości i sama nigdy nie wiem, jakim przemianom on ulegnie. Przychodzą nagle olśnienia i Mokosz otrzymuje elementy, które gdzieś tam są w moim życiu ważne. I ta moja Mokosz tak się właśnie rozwija, przekształca… Można powiedzieć, że poniekąd jej obraz staje się mną, a na pewno ja się w nim odbijam.
Dlatego też wychodzą tak zaskakujące połączenia, jak w przypadku linorytu „Słowiańska meduza”. Być może na pierwszy rzut oka dla kogoś niezrozumiałe zestawienia. Ale to właśnie jest moje odbicie, bo postać Meduzy fascynuje mnie od lat. Z jeszcze innej strony interesuję się też modą, a ta właśnie Meduza przypomina znak pewnej znanej marki. To nie jest w żadnym wypadku hołd jej złożony, ale połączenie moich fascynacji – Słowiańszczyzny, Mokoszy, Meduzy, estetyki starożytnej Grecji i mody. Znając ten mój osobisty klucz połączenie nie jest już takie niezrozumiałe.
Korzystając z tej twojej metafory, zresztą bardzo trafnej i barwnej… jakim pracodawcą jest Mokosza, skoro to etat?
Ech, wiesz co, bywa różnie, bo czasami jest tak, jak w przypadku pracy nad jednym z ostatnich linorytów, nad „Wenuslavią”. Ta nawiązuje z kolei do paleolitycznej figurki tzw. Wenus z Willendorfu. Miałam pokaleczone palce. Jakoś mi się te dłuta kilka razy omsknęły. Widać, że czasami trzeba jej poświęcić trochę więcej czasu, ale niezmiennie jest sprawiedliwa. Uważam, że nic nie dzieje się bez przyczyny.
Mam wrażenie, że ta praca z Mokoszą to jest temat, który będzie ewoluował i jeszcze pulsował…
Na pewno. Wydaje mi się, że to dopiero początek. Sama jestem ciekawa, gdzie mnie to zaprowadzi.
I że to nie jest absolutnie zakończona historia, tylko historia, która jest do edycji i będzie się jeszcze nadpisywała. I w tym wszystkim jest jeszcze jeden atrybut, przedmiot mocy. Kiedy zrobiłaś pierwszą motankę?
Pierwszą motankę zrobiłam, jak już nie wiedziałam, co mam począć. To taka sytuacja osobista, związana z trudnymi historiami i szukaniem pomocy. Nie wiedziałam, jak podejść do problemu i czy w ogóle jest jakieś rozwiązanie. W desperacji znalazłam szeptuchę. Napisałam do niej, czy może mi jakoś pomóc. To ona mi opowiedziała, że są takie lalki, motanki. Postanowiłam zrobić żadanicę – motankę życzeniową, która opiekuje się intencją. No i to był ten pierwszy raz. W chwili totalnego zwątpienia, gdzie już naprawdę był mur i nie wiedziałam co dalej. Motanki są absolutnie niesamowite. To przepiękne zjawisko, bardzo kobiece. One naprawdę dużo mi dają. Wiele kobiet poznałam dzięki nim. Albo sama prowadzę warsztaty, albo zwracają się do mnie ludzie z prośbą o pomoc. I to jest takie wyjątkowe, bo przychodzą z historiami, tak jak ja kiedyś przyszłam do tej pani. Motanki mają w sobie coś takiego, że kumulują pozytywną intencję. To nie ma nic wspólnego z voodoo. Bo takie są niekiedy pierwsze skojarzenia, gdy się o nich opowiada. A one są po prostu materializacją dobrej myśli. Ktoś powierza mi problem i w ten sposób sam zaczyna przełamywać własne blokady. A ja zabieram się do motania lalki, a gdy motam ten ktoś ma poczucie, że ktoś inny się nad nim pochylił, że pomoże znieść trudniejsze chwile. To ciekawe, bo pozornie poszukuje pomocy na zewnątrz, ale tak naprawdę skupia tylko swoje myśli, przenosi je na tę lalkę i sam zaczyna rozwiązywać problem.
Jakie najważniejsze zasady obowiązują w tym motankowym świecie?
Ważna jest intencja. Motanki mają różną długość życia. Jedne mogą towarzyszyć nam przez całe nasze życie, a nawet być dziedziczone, ale inne, jak żadanice, które opiekują się konkretnym życzeniem, są z nami tylko czasowo, do momentu aż życzenie się spełni.
Co wtedy?
Wtedy powinniśmy je spalić, zakopać. Ja jestem zwolenniczką spalenia. Jeżeli zaczynamy motać, to powinniśmy skończyć, czyli danej sprawie poświęcamy cały ten konkretny czas, bez przerywania pracy. Nie używamy ostrych narzędzi, żeby nie skaleczyć losu. Nie przyszywamy do nich niczego, nie tniemy. Materiał staramy się drzeć. Dobrze by było, żeby używać naturalnych tkanin. Są motanki, np. żadanice, którym dajemy prezent. Bo to jest taki trochę kontrakt: coś za coś. Jeżeli ja motankę proszę, żeby coś dla mnie zrobiła, to coś jej za to ofiaruję. Ważne też wiedzieć, że motanki nie mają twarzy, bo to by je upodmiotowiło, a wówczas mogłyby zajmować się własnymi sprawami. Powstają zaś po to, by pomagać nam.
Motanki, mówimy tutaj o żadanicach, ale też są męskie wersje tego wszystkiego.
Wiesz co, są postaci skierowane do mężczyzn. Jedną z nich jest koń słoneczny, którego zadaniem jest wzmacniać męską siłę. Postać męska występuje też oczywiście w przygotowanych jako dar ślubny „nierozłączkach”, będących parą. W wieloelementowej lalce rodzinnej wewnątrz głównej kobiecej postaci ukryta jest mała laleczka – ojciec. Można o nich oczywiście dużo powiedzieć, ale ja skupiam się na kobiecych.
Dlaczego Twoim zdaniem motanki zyskują na popularności?
Obserwowałam na warsztatach, jak kobiety reagują na motanki. Przy pierwszej styczności, jest chwila zastanowienia, a później budzi się w paniach taka mała dziewczynka i z tą emocją zaczynają tworzyć swoją pierwszą motankę. Motają, wypełniają, ubierają ją. To ma też w sobie coś terapeutycznego. Siadamy na moment i skupiając się nad motakną jesteśmy zagłębieni w chwili, jesteśmy tu i teraz, tylko z naszą intencją. Z reguły w kręgu kobiecym płynie przy tym rozmowa. Myślę, że potrzebujemy swoich obecności. Może nie na co dzień, ale fajne jest, jak mamy te chwile kobiecego bycia razem, tworzenia czegoś wspólnie, wymiany. To jest niesamowite, jak ta motanka powstaje i jak w ogóle one różnią się między sobą. Widać jak każda kobieta inaczej do niej podchodzi, więc one są tak różne jak my. To jest przepiękne doświadczenie i obserwacja.
Można powiedzieć, że to hokus-pokus to jest właśnie ten rodzaj kobiecej różnorodności, która tak naprawdę ma bardzo podobną wibrację energetyczną, no tylko trzebą ją usłyszeć, wysłuchać i dostrzec.
To zależy, co przez hokus-pokus chcemy rozumieć. Jeśli czary-mary i zabawę to nie. Ale jeśli różnorodność, zmianę albo nawet przemianę i odnalezienie swojej kobiecości i człowieczeństwa, to jest właśnie to. Dzięki temu możemy uświadomić sobie prawdziwą, kobiecą siłę. Tę, którą odkrywamy w Wielkiej Bogini. Mokosz właśnie.
Wykorzystane zdjęcia pochodzą z archiwum Katarzyny Górewicz.