Zacznijmy od tych, którzy startując, robią nam tylko wodę z mózgu.
Paweł Kukiz, pozornie najbardziej antyestabliszmentowy, w praktyce proponuje rozwiązanie (JOW-y), które spowoduje totalną anihilację mniejszych ugrupowań i niezależnych kandydatów, zamiast tego wprowadzając podział sceny politycznej na dwie największe partie. Tak to wygląda w Senacie, gdzie na 100 senatorów 93 pochodzi z PO lub PiS. Kukiz idzie z hasłem, że chce rozbić chory układ władzy, realizacja jego hasła tylko go utrwali.
Drugi, dziadunio – skandalista, stylizujący się na wiecznego buntownika, a będący w polityce od około 40 lat, czyli Janusz Korwin-Mikke. Z politycznego wariactwa uczynił swój znak rozpoznawczy i sposób na wygodne życie. Gdyby zależało mu na polityce, starałby się w jakikolwiek sposób wpłynąć na rzeczywistość (za cenę niezbędnych kompromisów). Jemu wystarczy wygrywanie szkolnych „wyborów” w liceach i gimnazjach.
Grzegorz Braun (dopóki nie posłucha się, co ma do powiedzenia) brzmi jak aktor Teatru Narodowego grający Prospera. I rzeczywiście, gra on życiową rolę, człowieka wynajętego przez „wiadome kręgi” do tego, by pozornie „zdemaskować”, a w praktyce ośmieszyć ideę, że „sami wiemy kto” rządzi globalnym kapitałem, światem, a przy okazji nieszczęsną Polską (choć w zasadzie nie wiadomo, czemu tak się na nasz średni kraik o przeciętnym potencjale uwzięli). Braun w tym gabinecie luster wyraźnie już się zagubił, nie wiadomo już, czy to Braun gra, czy to Brauna grają. Dość, że dzięki jego krucjacie „wiadome kręgi” mogą spać spokojnie. Nikt poważny się po Braunie nimi nie zainteresuje. Jak mówił Al Pacino w „Adwokacie Diabła”: „Największym sukcesem Szatana jest to, że ludzie uwierzyli w jego nieistnienie”.
Na tle Brauna, postaci tragicznej, Marian Kowalski wypada tak, jak się nazywa – banalnie. Istnieje poważny spór co do tego, czy tę nieudolną reinkarnację Leppera na sterydach wymyślił Faktoid, czy profil „Marian Kowalski jest najpiękniejszy”. Kowalski wygląda jak bramkarz i mówi jak bramkarz, dlatego pewnie jednak do sporej liczby rodaków trafi, tak jak trafiają oni niezawodnie w niedzielę nad ranem do swych łóżek mimo tego, że nie są w stanie przeczytać taksówkarzowi swojego adresu w dowodzie osobistym. W każdym razie bez plakatu „głosuj albo wpier***” z nadobną fizis Mariana Kowalskiego nie pokazuj się na osiedlowej siłowni.
Na tym wyrazistym tle swoją niewyrazistością wybija się zupełnie nijaki Adam Jarubas. Gdyby nie sprawdzenie imiennej listy kandydatów, w zasadzie można by nie zauważyć, że startuje. Twarz, postawa, słowa – wszystko natychmiast się zapomina. Nie potrzeba nawet specjalnych gadżetów rodem z „Facetów w Czerni”. Gdyby wywiad kiedykolwiek potrzebował agenta w Polsce powiatowej, Jarubas byłby zdecydowanym faworytem. Kandydat powinien być „facetem z sąsiedztwa”, podobnym do nas. Problem Jarubasa polega na tym, że wtapia się w tłum zbyt perfekcyjnie. Tak perfekcyjnie, że w zasadzie nie sposób go zidentyfikować.
Magdalenę „Grosik za twoje myśli” Ogórek zidentyfikować łatwo. Dużo trudniej zorientować się, o co jej chodzi. Od czasu Stana Tymińskiego z czarną teczką w wyborach prezydenckich nie startował kandydat równie nieprzenikniony. Istnieje podejrzenie graniczące z pewnością, że Magdalena Ogórek jest androidem, a raczej dość wczesnym prototypem, który jeszcze nie ma wprogramowanych wszystkich funkcji. Trzeba przyznać, że wystawienie prawdziwego polityka, który miałby symbolizować zmianę pokoleniową w Polsce, było zadaniem zdecydowanie trudniejszym niż wystawienie w wyborach robota, dlatego SLD trzeba pochwalić za ten odważny ruch, mimo że jego ograniczenia (np. szybkie wyczerpywanie się akumulatorów u kandydatki) są widoczne gołym okiem.
cdn.
Tekst ukazał się na moim blogu na portalu Tygodnika „Polityka”
