Człowiek jest istotą do głębi polityczną. Polityka jest jego żywiołem, na każdym w zasadzie poziomie życia. Rzadko kiedy jest to tak czytelne, jak w ostatnich tygodniach w Polsce. Żyjemy w czasach w sposób wybitny skłaniających do zostawienia polityki na boku i do pilnego zajęcia się realną pracą nad kolosalnymi wyzwaniami, z jakimi przyszło nam się borykać: epidemią, zapaścią gospodarczą, suszą. Tymczasem nasze emocje w największym stopniu rozbudza pytanie o to, czy w maju 2020, w szczycie epidemii, zostaną przeprowadzone wybory prezydenckie. Ten temat dominuje debatę i najsilniej przykuwa uwagę w czasie „narodowej kwarantanny”.
Jest tak oczywiście dlatego, że epidemia przydarzyła się Polsce w toku trwania kluczowego etapu przekształcania jej ustroju z demokratycznego na autorytarny. Tym etapem była kampania wyborcza przed ostatnimi, zamykającymi system władzy wyborami prezydenckimi. Plany obozu PiS na okres po reelekcji jego kandydata na prezydenta, Andrzeja Dudy, były zapewne już przygotowane i miały rozpisany kalendarz od jesieni tego roku. Stanęły jednak pod znakiem zapytania i zalegają w szufladach Zbigniewa Ziobry. Stąd wielka determinacja liderów PiS, aby wszelkimi sposobami reelekcję Dudy przeforsować i uzyskać całkowitą władzę nad krajem na (minimum) ponad 3 lata – czas wystarczający na umocowanie mechanizmów nowego systemu trwale wykluczających opozycję z gry o władzę. Epidemia i związana z nią zapaść gospodarcza mogą to pokrzyżować. Za kilka miesięcy, gdy recesja i bezrobocie uderzą w miliony polskich rodzin, partia władzy może bezpowrotnie utracić lwią część poparcia, a cały plan przejęcia kraju rozpłynie się.
Jak opozycja i jej wyborcy mogą najlepiej pomóc w realizacji scenariusza upadku PiS? Oczywiście celem nr 1 musi być wykorzystanie wszystkich istniejących środków, aby do wyborów nie doszło wcześniej niż we wrześniu 2020. Gdy piszę te słowa, opozycja ma jeszcze do dyspozycji kilka możliwości zablokowania procedury „kopertowego głosowania”. Zdominowany przez opozycję Senat przetrzyma ustawę do końca konstytucyjnego terminu, a więc wypuści zaledwie kilka dni roboczych przed 10 maja. W Sejmie istnieje szansa obalenia ustawy na drodze porozumienia z grupą posłów Jarosława Gowina. Gdyby to się nie udało, głosowanie może się wykoleić przez rozmaite przeszkody techniczne z dostarczeniem, odbiorem, transportem i liczeniem tzw. pakietów wyborczych. Wyborcy opozycji mogą zasypać sądy protestami wyborczymi, gdyż procedura będzie działać radykalnie niedoskonale i wielu ludzi po prostu nie będzie w stanie oddać głosu. Opozycja powinna także intensywnie monitorować możliwość inspirowania strajku pracowników Poczty Polskiej, który zmusiłby rząd do użycia wojska w roli listonoszy. To zapewne nie wyczerpuje wszystkich technicznych i prawnych możliwości działania.
Jednak punkt sporny w debacie opozycji i jej zwolenników o ewentualnym majowym głosowaniu dotyczy sytuacji, w której – pomimo wszystkich tych przeszkód – Jackowi Sasinowi jednak udałoby się głosowanie przeprowadzić. Jak wówczas należy się zachować? Zbojkotować i zaniżać frekwencję czy zmobilizować się i spróbować pokonać Dudę, któremu sondaże sprzed epidemii konsekwentnie nie dawały wygranej w I turze? Tych strategii nie da się pogodzić. Niestety, wychodząc z hasłem bojkotu, część opozycji pozbawiła się perspektyw sukcesu w wypadku przeprowadzenia głosowania. W efekcie, determinacja PiS do przeforsowania głosowania – już teraz wielka ze względu na nadciągające tsunami recesji – dodatkowo rośnie, jako że w sytuacji bojkotu „wygrana” Dudy w I turze staje się murowana. To ich wielka i być może jedyna, ostatnia szansa na zamknięcie systemu do minimum 2023 r. oraz na wprowadzenie dyktatury.
W dyskusji opozycji nad bojkotem głosowania korespondencyjnego padają dwa istotne argumenty na jego rzecz. Pierwszy jest trafny i nie ulega żadnym wątpliwościom: „wybory korespondecyjne” nie będą legalnymi wyborami, a ich „zwycięzca” nie będzie legalnym prezydentem RP. Jeśli do takiego głosowania dojdzie, to wraz z upływem obecnej kadencji Dudy, w sierpniu 2020, Polska nie będzie miała legalnego prezydenta. Dotyczy to oczywiście także sytuacji, w której „wybory” wygrałby któryś z kandydatów opozycji. Jest jasne, że realizowane przez Sasina głosowanie nie będzie powszechne, ani (co szczególnie newralgiczne) tajne – w kopercie wraz z naszym głosem mielibyśmy przesłać nasze dane osobowe. Skoro zaś nie będą to wybory powszechne i tajne, to automatycznie nie będą to żadne wybory, tylko pewien rodzaj wielkiego, niewiążącego sondażu poparcia dla kandydatów, połączony ze społecznym eksperymentem niosącym ze sobą zapewne spore ryzyko dla zdrowia publicznego.
Drugi argument zwolenników bojkotu trafny nie jest. Obniżenie frekwencji do (spójrzmy realnie, bardziej się nie uda) 15-20% nie będzie w logice postępowania ludzi PiS stanowić żadnego ciosu dla legitymacji wyborczej „wygranego” Dudy. Jeśli dla obozu władzy brak powszechności i tajności wyborów nie jest przesłanką delegalizującą wybór, to tym bardziej nie będzie nią niska frekwencja. Oni uznają, że Duda wybrany został i będą mieli w nosie sugestie, że jest inaczej, oparte na niskiej frekwencji. Wskażą raczej na procentowy wynik Dudy (zapewne grubo powyżej 60%) i nazwą go „rekordowym zwycięstwem w dziejach wyborów prezydenckich w Polsce po 1989 r.”. Bojkot jest w tym świetle przeciwskutecznym działaniem, które nic nie da (za wyjątkiem tego, że na poziomie osobistym obywatel odczuje satysfakcję z pokazania Jarosławowi Kaczyńskiemu „gestu Kozakiewicza”).
Dwoistość prawna istnieje w Polsce już od czterech i pół roku, gdy rząd PiS po raz pierwszy zignorował wyrok Trybunału Konstytucyjnego. Ta dwoistość od tego czasu się pogłębia. Mamy dublerów w TK i nieistniejące wyroki, które dla PiS istnieją. Mamy nielegalnie obsadzonych sędziów przez wadliwą KRS, ale PiS ich orzeczenia uznaje. Mamy postępowania dyscyplinarne wszczynane nielegalnie i kończące się nielegalnymi decyzjami różnych nielegalnych „rzeczników” aż po nieistniejąca „Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego”. Mamy ustawy nielegalnie przegłosowane w Sali Kolumnowej. Krótko mówiąc, mamy z jednej strony legalną przestrzeń prawną składającą się ze stanu prawnego sprzed zimy 2015/16 plus z przyjętych później w sposób prawidłowy przez parlament ustaw, z wyroków wydanych przez prawidłowo obsadzone sądy, w tym także przez prawidłowe składy TK. Z drugiej zaś strony mamy coraz szerszą przestrzeń prawnej fikcji PiS, która jest poza porządkiem państwa prawa i legalna nie jest. Gdyby PiS kiedyś władzę utracił, to polskie prawodawstwo powinno ze wszystkich tych nielegalnych aktów zostać bezzwłocznie oczyszczone. Zanim to jednak nastąpi, popadamy coraz głębiej w fikcję prawną PiS i może ona trwać jeszcze wiele, wiele lat. Skoro tak, to – także po to, aby fikcję tą kiedyś móc skutecznie usunąć – nie możemy udawać, że fikcja nie ma wpływu na nasze życie, że jej nie ma. Będąc prawnie non est, mebluje ona nam coraz boleśniej codzienne życie. W 2020 r. urząd prezydenta RP zostanie, być może, poprzez przeprowadzenie nielegalnych wyborów, przeniesiony ze sfery legalnej do pisowskiej fikcji. Opozycja może się do tej fikcji wedrzeć i począć niszczyć ją od środka!
Gdyby, zamiast bojkotować, opozycja wezwała swoich wyborców do masowego uczestnictwa i głosowania przeciwko Dudzie, to mogłaby osiągnąć jeden z dwóch celów. Cel maksimum to powrót do układu sił sprzed epidemii, wymuszenie II tury i być może pokonanie w głosowaniu Dudy, którego pozycja – wraz z całym obozem władzy – może słabnąć w toku obostrzeń epidemii, niewydolnej służby zdrowia, upadającej gospodarki, bankructw i zwolnień. Oczywiście tak „wybrany” kandydat opozycji nie byłby legalnym prezydentem. Ale byłby „prezydentem” w ramach pisowskiej fikcji prawnej, którą partia władzy i rząd uznają za legalny stan. W ramach tej fikcji mógłby więc zablokować PiS możliwość uchwalania prawa (weto). Byłby czynnikiem rozsadzającym fikcję pisowską od środka, błędem, który wkradł się do oprogramowania i paraliżuje jego działanie, aż do załamania systemu. Po upadku rządu PiS baczyłby na legalność wyborów parlamentarnych, a po utracie przez PiS władzy, w ramach usuwania pisowskiej fikcji prawnej, zostałby zastąpiony przez legalnego prezydenta, wybranego w legalnych i oczywiście przeprowadzonych bezzwłocznie po usunięciu PiS wyborach prezydenckich.
Brak przejrzystości procedury głosowania pocztowego niestety znacznie zmniejsza prawdopodobieństwo realizacji celu maksimum. Ale jest jeszcze cel minimum, gdyby opozycja zrezygnowała z bojkotu. To na tyle duża maksymalizacja wyniku jej kandydatów, że obóz władzy – aby nie ryzykować II turą po nieprzewidywalnych w obecnych warunkach dwóch tygodniach kampanii – uległby pokusie fałszerstw na etapie liczenia głosów. W XXI w. tego rodzaju fałszerstwa dość szybko wyszłyby na jaw, co doszczętnie skompromitowałoby PiS na arenie międzynarodowej (bardziej niż niska frekwencja w „wyborach” uzyskana dzięki bojkotowi), a w kraju doprowadziłoby być może do wybuchu społecznego i usunięcia władzy w toku ulicznych wystąpień, dodatkowo oczywiście napędzanych realiami recesji gospodarczej. Choć PiS bez mrugnięcia okiem będzie stać na stanowisku legalności „wyboru” Dudy pomimo głosowania niepowszechnego i nietajnego oraz pomimo niskiej frekwencji, to jednak ujawnienie fałszerstw może załamać jego narrację.
Alternatywą dla jednego z tych dwóch scenariuszy jest bojkot głosowania przez lwią część wyborców opozycji. Ten bojkot jest Kaczyńskiemu na rękę. Dla niego i jego ludzi niska frekwencja i słaby mandat społeczny nie będą miały znaczenia. Oni i tak spodziewają się, że ten mandat wyparuje w toku ciężkiej recesji. Jednak mając – w swojej pisowskiej fikcji prawnej – zamknięty system z własnym „prezydentem”, nie będą oglądać się wstecz, tylko siłowo chwycą się władzy i w ten sam sposób rozprawią z wrogami.
Lepiej więc byłoby 10, 17, czy 24 maja wysłać swój głos przeciwko Dudzie, pomimo obaw związanych z epidemią, pomimo braku tajności głosu. Jednak jest tu wielkie „ale”. Sens ten głos miałby wtedy, gdyby jasny, silny i czytelny sygnał o braku bojkotu i o mobilizacji wyszedł od najważniejszych liderów opozycji. Tymczasem Donald Tusk dołączył do zwolenników opcji bojkotu… W ten sposób niestety, my ludzie opozycji, wzajemnie łapiemy się na „spalonym”, a Ziobro otwiera szuflady.