Dla prawicy, konserwatystów, klerykałów, autentycznych lub funkcjonujących na zasadzie dulszczyzny moralistów i bogobojnych świętoszków sprawa we wszystkich miejscach i czasach była prosta. Dla nich libertynizm i liberalizm to zwykle było to samo.
Kim jest libertyn, a czym jest libertynizm? Według encyklopedii PWN „libertynizmem” nazywamy „francuski laicki ruch umysłowy w XVII w., promieniujący na całą Europę, skierowany przeciw autorytaryzmowi religijnemu, ideałom ascetycznym i tradycyjnej obyczajowości”, zaś hołdujący mu „libertyni” to zwolennicy „skrajnie hedonistycznego epikureizmu oraz (…) renesansowego ideału używania życia”, kładący nacisk na „swobodę myśli i jej niezależność od autorytetów religijnych”, zaś w warstwie zewnętrznej nade wszystko żyjący według zasad nie tylko „oświeceniowego racjonalizmu i humanizmu”, ale wręcz „immoralizmu” poprzez „praktykowanie i głoszenie niemoralności i bezbożności”.
Pomiędzy Johnem Locke’iem a markizem de Sade
W tych strzępach definicji łatwo wskażemy na kilka elementów nader dobrze nam znanych także z refleksji nad liberalizmem. To na pewno „swoboda myśli i niezależność od autorytetów” oraz „zasady oświeceniowego racjonalizmu i humanizmu”. Im bardziej jednak oddalimy się od konstrukcji pnia teoretycznego, a zbliżymy do tzw. konkretów (czyli, w uproszczeniu, do tego, co to oznacza dla życia w praktyce), to zauważymy, że libertyn będzie tym człowiekiem, który z możliwości tworzonych przez idee liberalnej wolności indywidualnej korzysta w sposób najbardziej totalny, bez oglądania się wstecz i z odrzuceniem wszelkich innych refleksji poza maksymalizację utylitarystycznej przyjemności z życia. To następuje w tym momencie, gdy sprzeciw przeciwko „autorytaryzmowi religijnemu, ideałom ascetycznym i tradycyjnej obyczajowości” pomija fazę intelektualnych i potencjalnych dywagacji nad moralną kondycją człowieka wolnego, aby przejść natychmiast do „skrajnego hedonizmu”, „używania życia” i oczywiście ocierającego się o nihilizm „immoralizmu”. W tych okolicach niejeden liberał, skonfrontowany z postawą libertyna, poczyna jednak mamrotać niemrawo dezaprobatę.
Skoro libertyński styl życia jest czymś, przy czym blednie nawet „sex, drugs & rock n’ roll”, to jak nakreślić niełatwą relację pomiędzy liberalną wizją – jednak przecież – „ładu społecznego”, a libertyńskim „wolno wszystko”? Pomiędzy wolnością projektowaną a przeżywaną, choć może trafniej byłoby nawet rzec „eksploatowaną”? Pomiędzy wieloaspektowością a parciem w stronę jednego bodźca? Pomiędzy dbałością o trwałość kruchych fundamentów a pomijaniem faktu istnienia jutra? Pomiędzy ostrożnością z uwagi na tych o słabszej konstrukcji a ich przeżuwaniem i wypluwaniem do woli? Pomiędzy zarabianiem i inwestowaniem pieniądza a marnotrawczym szastaniem nim?
Dla prawicy, konserwatystów, klerykałów, autentycznych lub funkcjonujących na zasadzie dulszczyzny moralistów i bogobojnych świętoszków sprawa we wszystkich miejscach i czasach była prosta. Dla nich libertynizm i liberalizm to zwykle było to samo. Wielu z nich zresztą liberalizmu nienawidziło bardziej niż libertynizmu, bo ten ostatni radośnie praktykowało, gdy nikt nie patrzył. Ich argument na rzecz zrównywania liberalizmu z libertynizmem był prosty: liberalne prawa i obyczaje dopuszczają libertyńskie zachowania; osłabianie tradycji, krytyka odwiecznych autorytetów ojcowsko-państwowych, odzieranie Kościołów z ich polityczno-społecznych wpływów, wszelkie „wyzwalanie” ludzi z tzw. nizin społecznych, ale i kobiet, z wyznaczonego dla nich przez dawne pokolenia miejsca w hierarchii społecznej, wszelkie inne rodzaje emancypacji, przekonanie iż jako człowiek posiada się jakieś prawa, roszczenia do udziału w procesach politycznych i władzo-twórczych, w końcu po prostu sama idea wolności jednostki ograniczonej wyłącznie wolnościami innych jednostek, a więc nie prawem stanowionym przez elity, przykazaniami bożymi, nakazami biskupimi i „odwieczną tradycją” z jej normami zachowań – wszystkie te „grzechy” liberalizmu otwierają drogę „moralnemu zepsuciu”, którego najdrastyczniejszą formą jest figura libertyna.
Z drugiej strony konserwatywny i tradycyjny ład (przymykając naturalnie oko na libertyńskie zachowania przedstawicieli jego elity) w to „zepsucie” uderza z całą swoją potęgą i surowością, prawnie zakazując, moralnie napiętnowując, finalnie zamykając w więzieniu, a może nawet i torturując oraz „czyszcząc” zdrową tkankę społeczną z zepsutych „elementów”.
Tyle konserwatywne bajki i moralność Kalego. Prawda o relacji liberalizmu i libertynizmu jest jednak inna i opiera się na dwóch podstawowych przesłankach. Po pierwsze, niezależnie od swoich filozoficznych podwalin, libertynizm jest w ostatecznym rozrachunku stylem życia. Jednym z setek zróżnicowanych stylów życia, które liberalny ład społeczny dopuszcza. W liberalizmie można wybierać pomiędzy życiem libertyna i życiem dewoty, podczas gdy w rzeczywistości prawicowego ładu z tych dwóch możliwości na stole zostaje tylko opcja dewoty. Pozytywna recepcja libertynizmu (dokładnie tak samo jak dewocji) w liberalizmie zasadza się tylko i wyłącznie na tym, że nie zostaje on – jako opcjonalny styl życia – zakazany. Nie jest jednak w żaden sposób preferowany, promowany czy ułatwiany. Liberalne społeczeństwo jest nade wszystko społeczeństwem pluralistycznym, złożonym z niezwykle różnych ludzi, którzy wyznają różne wartości (lub nie wyznają żadnych), mają różne plany, marzenia i ambicje (lub ich nie mają) i przyjmują różne postawy, samodzielnie kierując swoimi losami. W istocie więc liberalizm umożliwia libertynom istnienie według własnych koncepcji, czego zabrania im ubrany w prawicowe hasła autorytaryzm. Ale przecież umożliwia on istnienie według własnych koncepcji również dewotom, czego zabraniał im przykładowo totalitarny komunizm. Jest tutaj pełna symetria.
Po drugie, żądanie przez libertynizm „nieograniczonych” możliwości przeżywania przyjemności i sugerowanie, iż „wszystko” wolno, natychmiast wskazuje na przestrzenie kolizyjne pomiędzy nim a liberalizmem. Otóż są granice i nie wszystko wolno. Tak jak fanatykom religijnym w liberalnym kraju nie wolno drugiego człowieka przymuszać do wiary i praktyk religijnych, albo stosować wobec niego ograniczeń praw w oparciu o przykazania lub tzw. prawdy wiary, tak samo (znów jest tutaj pełna symetria) libertynom nie wolno do żadnych (w tym zwłaszcza ryzykownych) praktyk przymuszać żadnych innych ludzi. W znanym zdaniu „Chcącemu nie dzieje się krzywda” libertyn podkreśla cztery ostatnie słowa. A liberał zdecydowanie to pierwsze. Gdy więc jakikolwiek człowiek przymusi inną osobę do czegokolwiek, to obojętnie czy jest libertynem, dewotą, czy sprzedawcą „magicznych garnków”, spotka się z surową karą na podstawie przepisów liberalnego właśnie prawa.
Jednak od strony czysto filozoficznej jest w liberalizmie zakotwiczony jeszcze jeden czynnik, który skłania nas do sceptycyzmu wobec libertyńskiego stylu życia, a niekiedy nawet do niechęci wobec niego. Co prawda tzw. przestępstwa bez ofiar, czyli szkodzenie samemu sobie poprzez podejmowanie szeroko pojętych ryzykownych zachowań, są w ujęciu liberalnym tolerowane. Ale jednak liberalizm stale zespala ideę wolności jednostki i korzystania z idących za nią możliwości życiowych z ideą odpowiedzialności (wyłącznie) osobistej za skutki podejmowanych wyborów i realizowanych zachowań. Wraz z nagromadzaniem się zachowań ryzykownych zdolność każdej, nawet najsilniejszej jednostki do pełnego utrzymania zdolności do realizacji odpowiedzialności za skutki swoich działań zostaje wystawiona na próbę stresową. Libertyński styl życia generuje więc ryzyko „uwspólnotowienia” skutków zachowań nieodpowiedzialnych, na co liberalizm patrzy skrajnie niechętnie. Niszowość życia libertyńskiego ułatwia podtrzymanie liberalnej tolerancji dla odbywających się tam interakcji. W przypadku jednak rozlania się takiego stylu życia na szerokie połacie społeczeństwa fundamenty decydujące o przetrwaniu liberalnych zasad społecznych znalazłyby się w sytuacji zagrożenia. Upowszechnienie braku odpowiedzialności to potencjalny moment rozejścia się liberalizmu i libertynizmu i ich stanięcia w pozycjach konfrontacyjnych.
Relacja liberalizmu i libertynizmu nie jest jednak jednokierunkowa. Nie tylko liberalizm ma coś do powiedzenia o libertynizmie, także libertynizm jest wskaźnikiem funkcjonowania liberalizmu. Można nawet sugerować, że jest nie tylko wskaźnikiem, ale nawet swoistym papierkiem lakmusowym.
Był sobie Berlin…
Wiele miejsc w wielu różnych epokach mogło niewątpliwie pretendować do miana „stolicy”, „ośrodka” lub „centrum libertynizmu”. Wyjątkowo ciekawy jest jednak przykład Berlina lat 20. XX w. Warto na to miasto sprzed stu lat spojrzeć nieco dokładniej nie tylko dlatego, że jego „Złote Lata Dwudzieste” są od pewnego czasu gorącym tematem dla współczesnej popkultury – kto jeszcze nie widział, ten czym prędzej powinien zobaczyć dostępny na HBO, wyśmienity serial „Babylon Berlin”, gdzie wartka akcja kryminalna toczy się w kompetentnie pokazanych realiach politycznych napięć z rodzącymi się ekstremizmami, wszechobecnego ubóstwa oraz oczywiście wokół klubu i nieformalnego burdelu dla prostytutek-amatorek „Moka Efti”, w którym alkohol i prochy są wszędzie, a wszystko oplata genialny jazz grany przez „Das Moka Efti Orchester” ze zjawiskową Severiją przy mikrofonie. Berlin z lat zwłaszcza 1924-29 (czyli po częściowym chociaż przezwyciężeniu powojennych kryzysów z hiperinflacją na czele i do czasu krachu światowej gospodarki, za którym przylazł Wielki Kryzys) jest ciekawy, gdyż stanowi centrum gwałtownej wręcz, ekspresowej próby zbudowania liberalnego państwa w dotąd mocno antyliberalnym kraju i z udziałem antyliberalnego w gruncie rzeczy narodu, na tej jego wielkomiejskiej stołecznej wysepce, która była relatywnie mniej uwikłana w autorytarne tradycje wielkoziemsko-pruskie. Próby wywrócenia do góry nogami odziedziczonych i ciążących ludziom w głowach hierarchii wartości i postaw z czasów stricte konserwatywnego cesarstwa, w chwili tuż po jego bolesnej kompromitacji jako forma państwa i społecznego porządku. Próby – jak wiemy – od początku skazanej na klęskę wobec tego, co z tych postwilhelmińskich sentymentów miało się zrodzić w kolejnej dekadzie, czegoś jeszcze o wiele gorszego i najbardziej antyliberalnego w nowożytnych dziejach człowieka. Gdzieś podskórnie wiedziano wtedy chyba, nawet w żyjącym nocą Berlinie, że ta fala nadchodzi i czas jest krótki. A trzeba było odreagować całą traumę wojny. I chyba z tych dwóch odczuć właśnie wyrodziła się ta nadzwyczajna wręcz zachłanność w przeżywaniu owego hedonistycznego i libertyńskiego „carpe diem”.
Stolica weimarskich Niemiec nigdy nie kładła się spać. Działało tam tysiące najróżniejszych lokali dostarczających legalnej i formalnie nielegalnej rozrywki ludziom o portfelach każdej grubości. Seks i erotyka były wszędzie, tak za drzwiami klubów, jak i na plakatach reklamowych na ulicach miasta. Kuse stroje, głębokie dekolty, nagość na okładkach czasopism w kioskach z prasą. Męska i damska. Kobiety w męskich strojach z doczepionym wąsem w krótkich, przylizanych włosach. Mężczyźni w ubraniach kobiecych, perukach, w makijażu i z pomalowanymi paznokciami. Seks tracący błyskawicznie status społecznego tabu, niezliczone wydawnictwa publikujące czy to dla czystej przyjemności czytelnika, czy to w celach edukacyjnych. Edukacja seksualna w kursie przyspieszonym, z uwzględnieniem wszelkich orientacji seksualnych, konfiguracji, liczby uczestników, ról uczestnika/widza, innych preferencji częstszych i rzadszych, w tym o wiele rzadszych. Wśród nich takich, do których nawet rewolucja obyczajowa 40 lat później niekoniecznie chciałaby się przyznawać.
Dodatkowe pomieszczenia na tyłach lub w podziemiach miało wiele różnych klubów, teatrów czy tancbud. Powszechnym zjawiskiem było korzystanie z nich przez okazjonalne prostytutki, wiodące po wschodzie słońca zupełnie zwyczajne życie (główna bohaterka „Babylon Berlin” przykładowo asystuje inspektorowi policji w śledztwie w sprawie morderstwa, co nie przeszkadza jej dorabiać w katakumbach Moka Efti, gdy ma kłopot z opłaceniem czynszu, zbiera środki na pomoc medyczną dla bliskiej osoby lub po prostu potrzebuje sponsora na upojny wieczór z muzyką i tańcem). Ale powodzeniem nieco starszych dam cieszyło się także wielu mężczyzn, zwłaszcza byłych żołnierzy (w tym oficerów) I wojny światowej, świadczących usługi w charakterze partnerów do tańca, ubranych w swoje wojskowe mundury, acz ze względów prawnych odartych z dystynkcji. Tancerki z różnych rewii i show generalnie miały status największych gwiazd w mieście. Na czele z „egzotyczną” Josephine Baker, której berlińska sława (i jej spódnicy zrobionej z pluszowych bananów) przetrwała do naszych czasów. Ale „panteon” gwiazd obejmował oczywiście także Marlenę Dietrich, Anitę Berber czy Claire Waldorf. Sławę dzięki występom jako „transwestyta” zyskał Egon Erwin Kisch.
Tego rodzaju kipiąca seksualizacja życia nie mogła nie pociągać za sobą redukowania kobiet do roli obiektów seksualnych. To dzisiaj często trafnie dostrzegany problem i ciemną stronę luzowania obyczajowego gorsetu życia, ale w ówczesnym Berlinie inny był punkt wyjścia. W efekcie cały ten libertynizm, stawiający seks i erotykę w centrum doświadczenia życia miejskiego, odbywał się w warunkach emancypacji, a nie uprzedmiotowiania kobiet. W trakcie I wojny światowej, gdy mężczyźni wyjechali na fronty, kobiety z konieczności musiały przejmować męskie (władcze, dominujące i związane z ciężką pracą) role. Niemki uzyskały prawa wyborcze, a ich żądania równouprawnionego wpływu na życie społeczne i polityczne stopniowo obrastały w solidną legitymizację. Stąd też pewność siebie kobiet także w otoczeniu nocnego życia, męskie stroje (fraki, cylindry i monokle, od których wychodzenie do klubów w takim stroju nazwano „monoklowaniem”), zabawy w dominację, które nie do końca były tylko zabawami. Choć wiele przygodnych prostytutek zarabiało tak z powodu ubóstwa, to jednak nie brakowało także i takich, które miały pełną kontrolę nad wyborem tej roli, akceptowały i odrzucały klientów, nie podlegały alfonsom i kształtowały swoją pracę całkowicie samodzielnie, jedynie odpalając procent z dochodu na wynajem prywatnego pokoju w klubie, którego „bywalczyniami” były.
W Berlinie lat 20-tych miała miejsce pierwsza emancypacja osób homoseksualnych w erze nowożytnej. Istniało kilkaset klubów dla lesbijek, gejów, osób transseksualnych i queer (tworzyły one na mapie miasta tzw. Trójkąt bermudzki); istniał nieformalny hymn LGBT w postaci bardzo popularnej piosenki „Lila Lied”, która w refrenie obwieszczała światu „Jesteśmy po prostu inni od innych”; wydawano pierwsze czasopismo dla lesbijek „Die Freundin”. Znaczną rolę w normalizacji podejścia społeczeństwa do osób LGBT odegrały prace naukowe i zlokalizowany w Tiergarten instytut słynnego seksuologa Magnusa Hirschfelda, który zdefiniował pojęcie „transwestyta” oraz badał ekshibicjonizm, środowiska nudystów i cały szereg innych aspektów ludzkiej seksualności. W Republice Weimarskiej co prawda nieustannie obowiązywał paragraf 175 kodeksu karnego, który penalizował męsko-męskie kontakty seksualne, lecz po 1920 r. w Berlinie policja w zasadzie całkowicie uczyniła z niego martwy przepis.
Podobnie było z formalną nielegalnością środków odurzających. Policja przez palce patrzyła na nielegalny handel lekami, a przede wszystkim na rozprowadzanie po klubach kolosalnej ilości kokainy – ulubionego narkotyku tej berlińskiej dekady. Nawet reklamy pudru i innych kosmetyków puszczały oko do potencjalnych klientek, niedwuznacznie namawiając do „upudrowania noska”. W wielu restauracjach narkotyki do stołu przynosili po prostu kelnerzy.
Tomorrow belonged to chem
Po roku 1933 wszystko to się w Berlinie szybko skończyło. Niektóre rzeczy natychmiast, inne nieco później, ale również dość szybko. To dlatego hipoteza o libertyńskim stylu życia jako papierku lakmusowym dla liberalnego charakteru istniejącego ustroju państwa wydaje się adekwatna. Dopóki bowiem wolność jest obywatelom zapewniona, część z nich oddawać się będzie takim uciechom, które może i nawet w nadmiarze oferowało życie nocne Berlina lat 20-tych. Gdy zaś w miejsce liberalizmu wchodzi taki czy inny zamordyzm, to dzieje się to, co w Berlinie lat 30-tych. Ta błahostka, ta rzecz, bez której pewnie można się obejść, czyli nieskrępowane moralizatorstwem życie nocne, ulega likwidacji często jako pierwsza. Oto więc papierek lakmusowy szerokości zakresu naszej wolności. Kilka dekad później precyzyjnie ujął to w dwóch zdaniach wydawca pornograficznego „Hustlera” Larry Flynt. Otóż powiedział, że dopóki ludzie tak zepsuci i „zboczeni” jak on mają gwarantowane prawa wolnościowe i mogą pisać, publikować czy oddawać się takim uciechom, jakich chcą, dopóty wszyscy ludzie przyzwoici tym bardziej mogą spać spokojnie, pewni swoich praw i wolności. Gdy jednak – rozwińmy jego myśl – Flyntom tego świata zaczyna się czegoś zakazywać, to jaka gwarancja, że zakazy nie obejmą zaraz innych rzeczy, nie tyle perwersyjnych, co będących nie w smak takim czy innym ludziom władzy?
Narodowym socjalistom wszystko to było nie w smak. Miejscem kobiety nie był ani klub nocny, ani nawet biuro, tylko kuchnia i dom, gdzie miała rodzić jak najwięcej aryjskich dzieci dla swojego führera. Wcale nie chodziło tutaj nawet o powrót do tradycyjnej moralności wilhelmińskiej, nie o przywrócenie roli rodziny nazistom chodziło. III Rzesza z radością wyrywała dzieci z rodzin, gdy tylko uznała, że jej instytucje skuteczniej od biologicznych matek i ojców wychowają dobrych nazistów. Tak czy inaczej, kobieta miała wrócić do swojej uprzedniej, podległej roli. Jeśli nazizm w jakikolwiek sposób był zorientowany na równość płci, to tylko w tym sensie, że ograniczał także pole swobody mężczyzn, przypisując im również z góry narzuconą rolę społeczną, czyli płodziciela Aryjczyków i żołnierza oddającego z radością życie za führera w wojnie o przestrzeń życiową. Każda forma seksu, która nie miała wpisanej w siebie roli prokreacyjnej, była oto więc zakazana. Jaki los czekał osoby homoseksualne doskonale wiemy – wiele z nich zostało wymordowanych w obozach koncentracyjnych, wcześniej doświadczając wielu upokorzeń i prześladowań. Wszystkie berlińskie kluby dla nich zostały naturalnie zamknięte natychmiast po przejęciu władzy przez NSDAP. Ten sam los spotkał instytut Hirschfelda, którego dyrektor zawczasu pozostał na francuskiej emigracji. Osoby heteroseksualne, wiodące rozwiązły tryb życia, były zaś klasyfikowane jako „aspołeczne” i także mogły trafić do obozów koncentracyjnych lub innych instytucji „wychowawczych”. Prostytucja została więc zepchnięta do głębokiego podziemia.
Naziści określili szybko także dopuszczalny ubiór dla kobiet i mężczyzn. Skończyły się monokle, peruki, za krótkie czy za długie włosy. Od 1942 r. na rozkaz Himmlera do obozów koncentracyjnych można było trafić także za elementy ubioru i sposób tańca (potem, gdy Rzesza już czytelnie przegrywała wojnę i ogłoszono w 1943 r. tzw. wojnę totalną, tańca zakazano całkowicie, aby naród mógł oddać się przeżywaniu powagi chwili). Na celowniku Hitlerjugend i innych „oddziałów kontrolujących” lokale znaleźli się oczywiście głównie ci, którzy okazywali upodobanie do muzyki anglosaskiej, w tym zwłaszcza „murzyńskiej” (jazz i swing), a więc dokładnie tej, w rytm której biło serce weimarskiego i libertyńskiego Berlina. Uznawano ich za „wrogów państwa” i aresztowano. Jeszcze we wrześniu 1933 powstała Izba Muzyków Rzeszy, a występować w lokalach całych Niemiec wolno odtąd było wyłącznie jej członkom. Aby zaś uzyskać legitymację członka Izby, należało wykazać się „odpowiedniością do wykonywania działalności muzycznej”. W ten sposób ze scen Berlina natychmiast zniknęli muzycy żydowskiego pochodzenia oraz innego niż biały koloru skóry. Nawet jeśli do 1935-36 r. czasami ignorowano przepisy o Izbie, to „niearyjscy” muzycy zaczęli masowo emigrować z Niemiec, co berlińską scenę muzyczną zmieniło drastycznie, jeszcze zanim zaczęły się ideologiczne ingerencje w repertuary (jazz został zakazany w radiu w 1935 r., a w kolejnych latach usuwano stopniowo całą nie-niemiecką muzykę z lokali; oczywiście wielka popularność pozwoliła jej przetrwać przez cały okres III Rzeszy, w drugim obiegu). W miejsce genialnych gwiazd epoki weimarskiej wchodziły – ze względu na nagły spadek liczby muzyków w Berlinie – zwyczajne, choć „aryjskie” miernoty i beztalencia. Przede wszystkim wiele klubów podupadało i musiało zamykać swoje wrota. Ten trend trwał, poza pewną poprawą sytuacji i poluzowaniem gorsetu w trakcie i przez pewien czas po igrzyskach olimpijskich 1936.
Nie tylko muzyka, ale także progresywna, awangardowa i nowoczesna sztuka, której rozkwit towarzyszył i bywał powiązany z libertyńską atmosferą weimarskich Niemiec, została zakazana, usunięta z publicznego widoku i zakwalifikowana jako „sztuka zdegenerowana”. Materiały drukowane o treści seksualnej uznano za „brud” i także ich zakazano – jeszcze zanim proces nazistowskiego zglajchszachtowania redakcji zwykłych gazet został ukończony.
***
Narodowy socjalizm oczywiście kompleksowo zniszczył każdy aspekt wolności człowieka. Zaczął jednak od jej „ekscesów”, od tych zjawisk z nią związanych, które miały relatywnie najmniej obrońców, bo były kontrowersyjne, oburzające, burzące spokój statecznych ludzi, niszowe i dla niektórych wstrętne. Z „rozpustą” walczyć chce wielu ludzi, którzy oczywiście nie mają żadnych innych związków ze straszliwym katalogiem ideologicznym narodowych socjalistów. Powinni oni jednak być świadomi tego, że kreując się na „obrońców” moralności, stróżów „wartości” i „rycerzy rodziny” niekoniecznie automatycznie umieszczają się po „dobrej stronie” z etycznego punktu widzenia. Z samej racji walki z libertyńskimi ekscesami nie mogą się stawiać po dobrej stronie, bo nie ma możliwości, aby stali tam również walczący z tym naziści. Problematyka moralnej oceny wyborów i zachowań ludzkich jest niesłychanie złożona, wymyka się biało-czarnym schematom.
Gdy tylko ktoś nie godzi się przystać na liberalną propozycję, aby moralne wybory zindywidualizować i pozostawić jednostkom ludzkim, a jedynym stróżem nad ich treścią uczynić obowiązek ponoszenia przez te jednostki odpowiedzialności za własne wybory, wchodzi na grząski grunt. Właśnie moralnie grząski grunt. Bo oddawanie się „perwersyjnym” żądzom nie jest ani jedynym, ani nawet najbardziej brzemiennym w skutki ogniwem tzw. niemoralności.
Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl
