Trump nie chce być przywódcą wolnego świata – to rola, jaką tradycyjnie określało się (często wątpliwie) amerykańskich prezydentów w przeszłości. On po prostu chce być przywódcą świata. Nawet jeśli miałby to być świat, w którym nikt z nas nie chciałby mieszkać. Konfliktów, prześladowania inaczej myślących przez moralną większość, świat, w którym Trump będzie mógł być prawdziwym przywódcą wszystkich, którzy pałają żądzą zemsty na globalnej elicie.
Donald Trump w Polsce rzucił wyzwanie Władimirowi Putinowi. Nie w sensie geopolitycznym – artykuł 5. i konfrontacja z Rosją nie były główną osią jego wystąpienia – ale w sensie kulturowym.
Prześladujący seksualne mniejszości autorytarny Władimir Putin dla wielu konserwatystów stał się liderem antynihilistycznej krucjaty. To, co mogło budzić jeszcze kilka lat temu uśmiech politowania, dziś weszło do mainstreamu polityki. Liberalizm, wielokulturowość, multilateralizm są w odwrocie. W natarciu, pomimo chwilowej porażki we Francji, są nacjonalizm, ksenofobia, antyglobalizm.
Trump może być pariasem w Waszyngtonie. Może być znienawidzony w Nowym Jorku, Paryżu czy Hamburgu (nie tylko warszawiacy reagowali aplauzem na jego tanie komplementy pod adresem polskich bohaterów), ale walkę o rząd dusz na peryferiach – USA i całego świata – jest w stanie stoczyć. I wygrać. Warunkiem jest, żeby wszyscy, którzy odrzucają to, co jedni wezmą za permisywizm współczesnej cywilizacji zachodniej, inni zaś nazwą emancypacją i triumfem oświecenia, zjednoczyli się pod jego przywództwem.
Trump na tym polu nie ma realnej konkurencji, z wyjątkiem Putina właśnie. Dlatego akcenty antysowieckie, a de facto antyrosyjskie, nie były tylko melodią graną ku pokrzepieniu polskich serc. Trump prowadzący globalną krucjatę w imię wolności, niezłomności i tzw. wartości (a dla prawdziwych konserwatystów liczą się tylko jedne wartości – ich własne), wreszcie samego Boga, musi prędzej czy później zderzyć się z Putinem, który stawkę w tej grze – potrzebę stworzenia ideologicznej podbudowy dla swoich autorytarnych rządów – rozpoznał już wiele lat temu.
Polska – tak jak w micie, jaki kultywuje na własny temat – znów stała się przedmurzem. Przedmurzem antyoświeceniowego kulturowego backclashu, który w Trumpie znalazł swoje najświetniejsze uosobienie.
Polskie władze z rozkoszą obserwowały, jak Trump krwią przelaną przez polskich powstańców maluje na twarzy barwy wojenne plemiennego wodza w starciu cywilizacji. Dla Polaków to konflikt bratobójczy, którego granice wyznacza gotowość do wyjścia z UE, byle tylko nie musieć przyjmować uchodźców.
Na tej wojnie artykuł 5. nie zbawi nas od złego. Na tej wojnie, tak jak w drugiej wojnie światowej i powstaniu warszawskim, do których odwoływał się w swoim przemówieniu amerykański prezydent, to Polacy będą pierwszymi ofiarami.
Fot. Luis Sarabia by Flickr (CC BY-NC-2.0)