Celny tekst Bartłomieja Austena o przyczynach upadku Nowoczesnej wzbudził lawinę komentarzy po stronie opozycyjnej. Jest tam wiele cytatów, które należałoby wrzucić na billboardy i koszulki, aby koniecznie dotarły do formalnych i uznaniowych, a zwłaszcza samozwańczych, liderów opozycji. Jest także wiele słów, które po drobnych dekoracjach można by odnieść do innych zrywów – przede wszystkim KODu, ale także np. Wiosny. Za każdym razem mamy ten sam schemat, co nasuwa wniosek, że nie są to jakieś spiski, koniunkcje niesprzyjających gwiazd czy sabotaże służb. Może po prostu my jako społeczeństwo nie umiemy w budowanie silnych ruchów społecznych? Może jak dorosłe dziecko alkoholika wchodzimy raz po raz w te same toksyczne relacje, od których tak bardzo chcemy uciec?
Jedno jest pewne – jeśli tych mechanizmów nie zrozumiemy, nie przepracujemy, nigdy nie zdołamy się z nich wyrwać. Przyjrzyjmy się im zatem dokładniej.
1. Czas proroków
Zaczyna się od nowego prądu. Idzie jak impuls elektryczny przez określoną grupę społeczną, aktywizując coraz szersze kręgi. Jest łatwo, wszystko „idzie samo” – grupy rosną, lajki i udostępnienia puchną w oczach, nasz przekaz dociera do mas! Pojawia się ekscytacja i aktywistyczna gorączka. Nabieramy przekonania, że wszyscy wokół zaczynają myśleć tak, jak my. Droga do zdominowania sceny politycznej stoi zatem otworem. Wszyscy zgadzamy się, że nie chcemy tego, co było. Chcemy więcej, inaczej, lepiej. Do głosu dochodzą idealiści z dobrą gadaną oraz ludzie, którzy potrafią celnie wyrazić emocje większych grup. Fala wynosi zupełnie anonimowe osoby, których naturalność i amatorstwo działają na ich korzyść. Jest świeża krew, nowe twarze. Każdy zaczyna zdanie od „dotąd się nie angażowałem, ale…”
2. Od swoich, dla swoich!
Co się dzieje z tą energią? Trzeba ją szybko przekuwać w działanie, zanim rozejdzie się po klikach i memach. Wysypują się mniej lub bardziej profesjonalne propozycje spotkań, działań. Narwani ideowcy projektują loga, w twórczej gorączce wymyślają hasła i nazwy. Wiele z nich, niesionych pierwszymi emocjami, przetrwa. Inne przepadną w mrokach. Istotne jest, kto w tym momencie narzuci narrację. Czy będzie to poetyka styropianowa, symbole takie jak opornik czy też viral w postaci selfie na czarno z hashtagiem?
Dobór estetyki zasadniczo ustawia dalszy rozwój sytuacji. Nie musimy nazywać, co nas de facto przyciąga lub odpycha od danej inicjatywy. Jednak podskórnie czujemy, czy to jest „nasz” ruch, czy jesteśmy „wśród swoich”. Jakiego języka wolno używać? Do jakich emocji odwołują się twórcy bannerów, plakatów, haseł? Część z nich dokonuje tych wyborów całkowicie odruchowo, bez świadomego targetowania odbiorcy. Stąd potem te słynne stękania, czemu np. KOD nie przyciągnął młodych. Czym, skoro od zarania jasne było, że estetyka, autorytety i narracja są tworzone przez starych solidarnościowców dla starych solidarnościowców?
I tu pojawia się paradoks pierwszy – chcemy grać szeroko, ale de facto podświadomie kierujemy przekaz do swojaków. Do takich, jak my. Chcemy mieć dużo osób, które myślą identycznie, ponieważ czujemy się niepewnie. Niesie nas idea, więc nie chcemy „sporów światopoglądowych”, „liberalnego bełkotu”, „socjalistycznych wymysłów”, „paździerzowych dziadów” lub „zapatrzonych w smartfonów gówniarzy”. Oczywiście nigdy nie powiemy głośno, że ich nie chcemy. Być może nawet tak świadomie nie pomyślimy. Ale tak będzie. Austen pisze o Nowoczesnej tak:
-
Warszawa nie ufała strukturom, bo te były gdzieś daleko od Warszawy. Warszawa wiedziała lepiej.
-
W wyborach wzięły jednak udział tylko 39 osób, które wybrano tak, aby wybory poszły wedle z góry zaplanowanego scenariusza.
3. Skandal założycielski
W końcu przychodzi moment, gdy nowo powstały zryw przechodzi do tzw. reala. Jakaś grupka osób ma dosyć klikania, skrzykuje się wokół konkretnych działań i przejmuje inicjatywę. Aby działać, musi się jednak, choćby roboczo, ukonstytuować. Są to momenty wielkiej gorączki, wręcz delirium, które potem owiewa wiele legend. Dokładnie w momencie, gdy zaczynają padać pytania „jak to się stało, że koordynatorem całej Wielkopolski została X?”, „Kim właściwie są ci założyciele?”, „A ten to skąd się wziął?” Odpowiedzi na te pytania są często banalne: ktoś założył grupę na Facebooku, która stała się centrum organizacyjnym. Ktoś włożył dużo pracy w organizację pierwszej akcji. Ktoś miał w telefonie wszystkie kontakty. Ktoś dostał klucze do świeżo założonego fanpage lub strony, żeby wrzucać jakiekolwiek informacje. Wszak tłum domaga się treści, ustaleń, ogłoszeń. Czy 16 grudnia robimy demonstrację? Kto ma podjąć taką decyzję? Bo ktoś musi. To często przypadkowe osoby. Wiem, bo też byłam jedną z nich.
Ci pierwsi, często niesieni ideowym zapałem, dostają pierwsze baty. Często za chaos, niewiedzę, brak doświadczenia i błędy innych, na tym etapie praktycznie obcych sobie osób. Są jednak także osoby, które rozumieją potęgę informacji. Wiedza to władza. Telefon do osób, które mogą coś sprawić, to władza. Położenie ręki na tym, kto może się wypowiedzieć na forum, a kto nie, to władza.
Słabością tej władzy jest jej siła. Nie umiemy jej udźwignąć, bo nikt nas nie uczy pracować z ludźmi. Pracować, służyć, nie rządzić. Niby wszyscy pełni skromności Zostałem powołany, czyż nie było lepszych. Ale boją się jej użyć, gdy trzeba, by nie popełnić błędu. Wolą nie psuć atmosfery, nie być tym pierwszym, co zaczął cenzurować, wycinać i usuwać. Robią to potajemnie, bo w istocie się tego wstydzą. Boją się też jednak puścić organizację zupełnie na demokratyczny żywioł. To paradoks drugi.
Czapka Monomacha jest ciężka, a władza poparta czymś tak iluzorycznym jak konsensus nieokreślonej, internetowej mgławicy, pozbawiona realnych narzędzi, realnych wytycznych, znanych granic – jest ciężka podwójnie. To z tego okresu pochodzą pierwsze konflikty, odbijające się potem czkawką niezliczonych internetowych krucjat, gównoburz i podziałów. Bóle porodowe organizacji, pierwsze wybory ciał zarządczych, pierwsze podziały zadań. Praktycznie każda organizacja ma u swoich podstaw skandal założycielski – moment, kiedy jakaś grupa uznała, że jej wyobrażenia zostały zawiedzione.
4. Biada zwyciężonym
Nie umiemy w to. Nie mamy jako społeczeństwo kultury organizacji. Nie potrafimy ani wziąć odpowiedzialności za swoje błędy ani ich korygować. Większość świeżych, przestraszonych liderów prze do przodu, licząc na to, że z czasem ludzie zapomną, a niezadowoleni odpadną sami. Tyle, że każdy przełomowy moment dla organizacji powoduje wytworzenie kolejnej grupy przegranych.
Paradoks trzeci. Kochamy demokrację do obłędu, ale w organizacjach nie zawsze najlepszą metodą zarządzania konfliktem jest głosowanie. Zmusza ono wszystkich do określenia się po danej stronie. Tworzy stronę wygraną i przegraną. Naturalną dynamiką jest następnie odpadanie strony przegranej. Nikt nie dba o to, aby do przegranych wyciągnąć rękę, włączyć ich w tworzenie organizacji, nawet jeśli ich idee nie przeważyły. Dla przegranych to często kwestia honoru. Niesieni ferworem wielkich słów, deklarują, że nie będą dłużej w organizacji, jeśli… A wielkim słowom trzeba sprostać. Ideowiec nie może ustąpić, nie robi z gęby cholewy. Więc odchodzi. Każda kwestia sporna tworzy obozy, fronty. Ważne staje się nie to, by organizacja była skuteczna, tylko żeby wygrali nasi. A to przecież tylko arytmetyka.
Dla KODu szczególnie bolesnym momentem były wybory krajowe z 2017 roku – gdy ruch wyraźnie rozpadł się na „żołnierzy” Zarządu Głównego i „murarzy” Mateusza Kijowskiego. Byłam w KODzie od samych jego zarań i pamiętam, jak te same osoby w 2015 i 2016 roku ramię w ramię pracowały ciężko na rozwój organizacji. Jednak gdy przyszło do wyborów, liczyły się tylko szable, nie sympatie. Lista członków uprawnionych do głosowania rządziła wszystkim. Oddajmy zresztą znowu głos Austenowi:
Nowoczesna, jako organizacja, coraz bardziej starała się być czysta poprzez zamknięcie. Stawała się przez to coraz brudniejsza i coraz bardziej oddalona od wyborcy. Tak jak inne ugrupowania przechodziła na ciemną stronę mocy. Na każdym szczeblu liczyło się przede wszystkim kto jest nad kim, a kto pod kim. Liczyło się kto za kim podniesie rękę w wewnętrznym głosowaniu. Kto będzie przewodniczącym koła albo powiatu, kto będzie w radzie regionu, a kto w radzie krajowej. Ciągłe intrygi, nieustanne liczenie szabel. Łatwiej kontrolować kilkanaście osób, niż sto. Ot, cała przyczyna beznadziejności polskiej polityki.
To, co było energią Nowoczesnej, KODu i innych ruchów – spontaniczna współpraca, oddolna energia, chęć zmiany, praca pozioma – zostało zmielone przez maszynkę do głosowania. I tak jakoś po cichu 90% naszej energii jako organizacji schodzi na wewnętrzną wojenkę z kim lub przeciwko komu. Rozpad Nowoczesnej Ryszarda Petru na Nowoczesną bez Ryszarda Petru jest tego koronnym przykładem. Ale też wielki KOD zaczął pękać na rozmaite OdNowy, Stery na Demokrację, Grupy Akcje Częstochowa, Rebelianty Podkarpackie etc. Następnie te odpryski zaczęły znowu pękać na kolejne itd. Z KODu wyodrębnił się ruch KOD PP, potem OSA, Obywatele RP, TAMA, Tarcza… Każda grupa ma swoje zatargi, swój skandal założycielski, za który wciąż wymienia czasem rytualne ciosy na arenie. Myślimy grupowo, plemiennie, chociaż wytykamy to innym.
5. Wodzu, nie prowadź
Podobno mądrzejsi jesteśmy jako kolektyw niż jako jednostki. Tymczasem to, do czego polska opozycja dążyła w każdym możliwym aspekcie, z uporem pijaka, to wyłonienie lidera. Jakbyśmy byli jakimś wielkim dzieckiem, które potrzebuje tatusia. Wszyscy tatusiowie po kolei zawiedli – począwszy od Kijowskiego, na na Biedroniu skończywszy. Co gorsza, wielu z nas już u zarania wiedziało, że to się źle skończy:
Partię zarejestrowano 25 sierpnia pod pełną nazwą Nowoczesna Ryszarda Petru. Pamiętam, że wtedy drugi raz się wzdrygnąłem. Pomyślałem, że pewnie się nie znam. Pewnie nazwisko lidera, mimo że jego rozpoznawalność nie była przecież za wysoka, raczej pomoże niż zaszkodzi. Z drugiej strony od tej chwili powodzenie całego projektu zależało już tylko od powodzenia, lub porażki samego lidera. Gramy na skróty. Mało czasu do wyborów, więc wchodzimy all in.
Był chyba rok 2016 rok, gdy pisałam publicznie, że nie podoba mi się czołobitność wobec Mateusza Kijowskiego. Był rok 2016, gdy na zebraniu regionów krzyczałam, że nie wychodzę na ulicę dla przewodniczącego tego czy owego. Śmiejemy się z ludu pisowskiego, zapatrzonego w „naczelnika”, ale sami szukamy, jako grupa, takiej postaci. Miał być Petru, miał być Tusk, miał być Biedroń. Nie sprawdził się Kijowski, rozczarował Kasprzak. Mimo wszystko wciąż o Ikarach głoszą, przepraszam, wciąż o liderach głoszą.
Najgorsze, że ci, którym tak bardzo przeszkadzała czołobitność wobec lidera, znajdują sobie nowego. Powiecie, to naturalne, ludzkie. Owszem. Jednak znowu zapominamy, że przecież bijemy się o pluralizm, o wolność słowa, o reprezentację mniejszości. To paradoks czwarty. Kochamy różnorodność, dopóki mieści się ona w akceptowanym przez nas ramach. Nie umiemy się różnić. Nie umiemy odpuścić prywaty dla wyższego celu. Dochodzi potem do kuriozalnej sytuacji, gdy jedna organizacja robi demonstrację o 11.00 w miejscu X, druga o 12.00 w miejscu Y, bo z tamtymi nie pójdą.
Liderzy są ludźmi, przeładowanymi i zgniecionymi przez zainteresowanie ich osobą. Zamieniają się w misie z Krupówek, z którymi wszyscy robią selfiki. Nie umieją powstrzymać tej czołobitności, bo nie chcą ranić uczuć ludzi, którzy tak bardzo potrzebują nadziei i wzorca. Mają wielką moc, ale niosą też gigantyczne ryzyko. Im większa idealizacja Wodza, tym głośniejszy jego upadek. O to zresztą do dzisiaj mam żal – o brak świadomości u samozwańczych liderów, że nie odpowiadają tylko za swój los, swoją karierę, swoje prywatne życie. Odpowiadają za wizerunek setek tysięcy. Za ich wiarygodność. Ich poczucie godności. Zabrakło nieraz uczciwości, uderzenia się w pierś, wzięcia błędów na klatę. Otoczeni klakierami, nie słuchali konstruktywnej krytyki i ostrzeżeń. W czym wielka szkoda, bo mądrość lidera rozpoznaje się po kompetencjach jego doradców. W tym po stałej obecności ludzi, którzy – niech będzie, że w zaciszu, poza oczami wyznawców – będą walić prawdę z dubeltówki między oczy.
Paradoks piąty? Tak kochamy równość wszystkich ludzi, ale Ukochanemu Liderowi wybaczamy więcej. Nie smucimy jego jasnego oblicza złymi wieściami. Nie stresujemy go krytyką. Po co lidera denerwować, niech się lider cieszy. A nuż się zezłości? Przestanie nas lubić? I na co nam to? Albo zostaniemy oskarżeni przez klakierów, że czepiamy się go, bo zazdrościmy mu chwały?
6. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem
Ogromną zaletą polskiego wzmożenia obywatelskiego, które trwa od 2015 roku, jest zwrócenie uwagi na publiczną dostępność informacji. Słusznie oburzały nas pospieszne głosowania w nocy, wyprowadzanie posłów do Sali Kolumnowej. Nic tak nie podniosło ciśnienia ulicy jak zamknięcie ust posłowi Szczerbie 16 grudnia 2016 roku. Obywatel jakby obudził się nagle i zaczął dopominać o swoje prawo do kontroli władzy, nawet jeśli dotąd przymykał na jej poczynania oko.
Pierwsze niedociągnięcia ruchów obywatelskich w tym względzie można zrzucić na kłopoty czysto techniczne lub brak standardów. Nie każdy ma przygotowanie zawodowe i potrafi napisać komunikat, który wszystko wyjaśnia. Nie każdy pomyśli o tym, że z zebrań powinien istnieć protokół, informujący nieobecnych, co ważnego zapadło. Być może wpływ miały na to czynniki czysto ludzkie: spora część osób z pierwszego rzutu to prywatni przedsiębiorcy lub freelancerzy, bo tacy mieli więcej czasu i możliwości niż pracownicy etatowi. Nie groziło im zwolnienie za aktywność polityczną. To często były też osoby rzutkie, zorganizowane, logistycznie przygotowane – miały zaplecze, biura, samochody, czasem dostęp do niezbędnych zasobów jak ksero, drukarki, krótkofalówki, kamizelki odblaskowe itd. Jednak brakowało im często umiejętności pracy w dużym zespole, komunikowania się w innym trybie niż nakazowy.
Tak zwane doły szybko zaczęły się czuć skołowane. Co się dzieje? Ktoś odszedł, ktoś przyszedł, ktoś ma nagle jakąś funkcję? Skąd? Dlaczego właściwie ona zarządza tym i tym? Kto tak postanowił? Dlaczego mamy robić to, co nam każe X? Te pytania nie wynikały zazwyczaj ze złej woli. Jednak przez przemęczonych, zestresowanych liderów z pierwszego rzutu były odbierane jako podważenie ich chwiejnej władzy. Naturalną reakcją było położenie ciężkiej ręki na kanalikach, którymi wypływały informacje. Nie bez znaczenia były też liczne pierwsze aferki, tonące w screenach z prywatnych rozmów, postach wynoszonych z zamkniętych grup i całą tą sieczką, używaną do rozgrywania pierwszych konfliktów. Grupy facebookowe szybko się uszczelniły. Na zebrania przychodzili ci, którzy mieli przyjść. To doświadczenia z KODu, ale zajrzyjmy do sąsiadów z N.:
-
Na konwencję nie zaproszono mediów, ale również wielu dotychczasowych działaczy ugrupowania, członków stowarzyszenia.
-
Ryszard Petru postanowił, że partię będzie tworzył odgórnie, a pierwszych członków partii wskażą posłowie.
Paradoks szósty: oto w KODzie, wiodącym prym w najostrzejszej batalii o wolne media w Polsce, brakowało transparentności wewnętrznej. Brakowało notatek, komunikatów, ogłoszeń. Brakowało przejrzystości procesów, uzasadnień. Ktoś się spotykał, coś postanawiał. Ktoś się pojawiał znikąd – jak niesławny Piotr Chabora. Ktoś nagle znikał, odcinany od informacji jak od rurki z tlenem. Narastało napięcie pomiędzy zarządem krajowym, który coraz bardziej czuł się bombardowany, a regionami, wyczuwającymi, że nie mówi im się wszystkiego.
Zaczęły się wojny w social media, obracające głównie wokół władzy w rękach adminów grup i stron. Od początku poza formalnymi władzami, posiadali oni niczym nieograniczoną władzę nieformalną. Od ich decyzji nie istnieją żadne odwołania, więc dochodziło nawet do wrogich przejęć, włamań, szybkiego usuwania niewygodnych administratorów bez podania przyczyn, bez chociażby komunikatu. Takie możliwości daje technologia i nie mają one nic wspólnego z kulturą organizacji, demokracją czy choćby koleżeństwem. Oto zatem w organizacji walczącej z samowolką władzy zaczynały się wytwarzać zbuntowane doły i góry zamknięte coraz szczelniej w coraz mniejszych wieżyczkach z kości słoniowej.
Ostatecznie ludzie, pozbawieni poczucia wpływu na cokolwiek, zaczęli po prostu odchodzić.
7. Ekspertom dziękujemy
Odchodzili coraz szybciej także wielcy i znani, początkowo skuszeni wznoszącą się gwiazdą „Solidarności XXI wieku” (pamiętam te okładki). Tak, gdzieś to już czytaliście:
-
Think thank Lepsza Polska, kierowany przez Pawła Rabieja, dostawał od sieci eksperckiej tyle informacji, że szybko się zapchał i zaczął odpychać od siebie kolejnych profesorów, ekspertów, przedsiębiorców brakiem jakiejkolwiek informacji zwrotnej. Jednak lokomotywa jechała coraz szybciej.
Tyle Austen. Identyczną historię niesie projekt Przestrzeń Wolności, ogłoszony z wielką pompą i ze znacznie mniejszą porzucony. Potem turkusowe zarządzanie. Nazw następnych już nawet nie pamiętam. Demokratom nie można całkiem odmówić autorefleksji – mieli świadomość, że muszą się szkolić, rozwijać, słuchać mądrzejszych. Przyszło mnóstwo akademików, profesorów, nauczycieli, dziennikarzy, ludzi kultury. Wydawało się, że są na wyciągnięcie ręki. Bo byli.
Z Latającego Uniwersytetu Demokracji, fantastycznej inicjatywy na wzór podziemia edukacyjnego, zostały wióry. Autorytety były chętnie zapraszane, bo kadziły, jacy to jesteśmy fajni. Szybko się jednak okazało, że są dobierane pod kątem tego kadzenia. Dlaczego? Bo wtedy przychodziło 300 osób i każda wrzucała grosik na zbiórkę. A jak zapraszano kogoś, kto mówił rzeczy psujące ogólne zadowolenie, przychodziło 30 osób. W końcu nie po to się jedzie w listopadzie po zmroku do sąsiedniego miasta, żeby posłuchać krakania. Nie po to się ugłaskuje zaprzyjaźnionego właściciela knajpy o salę za darmo, żeby goście wyszli niezadowoleni.
To paradoks siódmy: jeśli decyduje popularność, czyli demokracja – prawda może się nie przebić. W ten sposób zwycięża populizm, bo tak samo jak „otumanieni” wyznawcy PiSu, lubimy słuchać tych piosenek, które znamy i tych autorytetów, z którymi się zgadzamy. Kiedyś organizowałam w swoim regionie szkolenia ze skutecznej komunikacji z trudnym rozmówcą – często kimś, kto przyszedł do namiotu informacyjnego KOD lub zaczepił nas na demonstracji. Ale także z opozycją wewnętrzną. Czy muszę dodawać, że nigdy nie zawitał na nie nikt z kolegów na stanowiskach decyzyjnych, odpowiedzialnych za kontakty z ludźmi?
Chcemy się zmienić – ale nie za mocno. Chętnie przyjmiemy warsztat z lepszej prezentacji, żebyśmy lepiej wypadali na scenie, gdy przemawiamy do tłumu. Jednak już niechętnie damy posłuch komuś, kto mówi nam, że należy zmienić język, jakim mówimy do oponentów. Wolimy wierzyć w klepane uparcie mity o 500+, żeby nie odrzucać utartej narracji. Albo jesteśmy super inkluzywni i równościowi, tylko nie wtedy, gdy wykluczamy rozmówcę nieposługującego się sprawnie naszym aparatem pojęciowym. Chcemy docierać do mas, byle nie konfrontować się z ich opiniami. Różnorodność! Różnorodność! Byle nie za duża.
8. Skrzyknij, wypromuj się, wyrzuć, powtórz
Austen pisze do bólu celnie
-
W Polsce nikt, poza Jarosławem Kaczyńskim, nie buduje organizacji. Nikomu się nie chce. Każdy idzie drogą na skróty. Budowanie organizacji to żmudny, pozbawiony szybkich efektów proces. (…) Najsmutniejsze dla mnie w tej historii było zmarnowanie potencjału tysięcy wspaniałych ludzi, którzy w przeważającej części byli wcześniej nieaktywni politycznie.
Mogę się pod tym tylko podpisać. KOD miał wszelkie warunki, żeby ewoluować w wielki, stabilny ruch. Miała je również Wiosna, miała je do pewnego stopnia Nowoczesna, wcześniej Ruch Palikota. Miał je Strajk Kobiet. Przez chwilę nawet Obywatele RP. Co zostało? Parę rozpoznawalnych szerzej osób, które w większości postawiły wszystko (czyli tę swoją rozpoznawalność) na jedną kartę. Była to karta wyborcza. Być może nawet osoby te są przekonane, że ich misją jest pójść do samorządu / Sejmu / Europarlamentu reprezentować aktywistyczne masy. Na przykład Paweł Kasprzak, którego ruch zamienił się praktycznie w komitet wyborczy skupiony wokół jego osoby, zdaje się być o tym przekonany (poza tym, że jednak nie dostał się do Senatu). Humoru nie psują tym wybrańcom narodu nawet zawiasy urwane od trzaskania drzwiami, bo ich dawni zwolennicy przyszli jednak kiedyś do organizacji, a nie do lidera.
I jest jak w tym starym dowcipie, kandydaci ekscytują się w social media niczym podniecone kurczątka – rzekomym sukcesem organizacji, a tak naprawdę własnym. Odnieśliśmy sukces! Lewica wreszcie w Sejmie! Ulicznicy w samorządzie! Demokraci w Brukseli! Idziemy do przodu! To fajnie macie, myślą sobie te szaraczki sprzed komputera, które nigdzie nie idą. Które nie wiedzą, co właściwie dalej mają robić, bo organizacja nie osiągnęła żadnego z celów formułowanego z takim pietyzmem w złotej erze prapoczątku. Masy zrobiły swoje, masy mogą się rozejść. Co prawda nie pokonaliśmy PiSu, nie wprowadziliśmy równości, wolności, demokracji, różnorodności, tolerancji… co prawda dalej jest źle… ale hej, nasi są na szczycie! Mają diety! Mają biura, w których być może nawet zatrudnią paru z nas! Czy to nie cudowne?
A społeczne zaufanie do ruchów społecznych? Do świeżych partii, w których rzekomo nie miało chodzić o kolesiostwo, lizusostwo, układy, forsę, intrygi… tylko o wizję? Co z ludźmi, którzy chcieli w coś wierzyć i teraz nie uwierzą jeszcze bardziej, bo już w tym byli, natyrali się jak koń Bokser u Orwella, a teraz mogą sobie popatrzeć, jak inni jedzą konfitury? Co z tymi, co napracowali się, bo wierzyli w postulaty, o których już nikt nie pamięta? Co ze sztandarami, co kiedyś były święte, a jednak zostały bez specjalnych fanfar wyprowadzone?
Paradoks ósmy i ostatni mówi o tym, jak wielka oddolność kończy się odcięciem dołów. Wielkie cele po cichu odchodzą do lamusa. Partie i ruchy traktujemy jak chusteczki jednorazowe. Brakuje długofalowej inwestycji. Dominuje polityka rabunkowa: zbudować sobie trampolinę, wybić się, potem można zapomnieć. I naprawdę gorzka to pociecha, gdy wybitni wybijający się osuwają się potem sami po szklanej górze, bo na wymarzonych salonach trafiają na bardziej doświadczonych graczy od siebie. Marna to satysfakcja, gdy samozwańczy liderzy kończą się szybciej niż się zaczęli. Bo tak naprawdę to jednak trochę żal. Nie chodzi przecież o to, żeby temu czy owemu się nie udało. Jego porażka to zawsze w pewnym stopniu porażka nas wszystkich.
Chodzi o to, żeby udało się grupie. A to wyklucza sukces indywidualny. Wyklucza liderozę. Ruch Skupiony Wokół. Niestety wciąż tańczymy w tym zaklętym tańcu: masy chcą liderów, więc same ich kreują. Następnie ich psują. Potem są nimi rozczarowane.
Karen Armstrong pisze w Polach krwi o tym, że wojenkom drobnych wodzów może położyć kres tylko tyrania jednego, silnego aktora. Taka podobno naturalna droga ludzkiej cywilizacji. Ewidentnie sprawdza się na prawicy, kiedyś jeszcze bardziej rozbitej. KOD miał w swoich początkach dobre odruchy, by silnego aktora zastąpić silną organizacją. Dopóki był wspólnym parasolem, miał siłę. Podobnie rozwijały się wszystkie pozostałe ruchy. Powszechność kontra elitarność, otwartość kontra zamknięcie, pluralizm kontra jednomyślność to wciąż najważniejsze konflikty polskiej opozycji.