Spośród różnych badań społecznych uwagę opinii publicznej najmocniej przykuwają sondaże poparcia dla partii politycznych. Zmieniają się one niekiedy dość dynamicznie i pozwalają oczyma wyobraźni widzieć wyczekiwaną zmianę władzy lub umacnianie się obecnego układu. Ekscytują nawet jeśli do wyborów bardzo daleko i wiadomym jest, że sytuacja może się jeszcze wielokrotnie zmienić.
Mniej zainteresowania budzą natomiast pogłębione badania socjologiczne, które koncentrują się nie na sympatiach wobec partii, a badają przemiany ocen społecznych wobec wielu różnych problemów politycznych. Tymczasem niejednokrotnie to właśnie z nich można lepiej wyczytać trendy zmian w światopoglądowym zorientowaniu obywateli i prognozować w dłuższej perspektywie zarówno szanse poszczególnych stron sceny politycznej na wyborcze sukcesy, jak i wyzwania dla partii, które będą się musiały przeobrażać. Takie badania są ciekawsze także dlatego, że postawy w nich ujawniane mają trwalszy fundament od niekiedy dość przelotnych sympatii partyjnych, wobec czego umożliwiają prognozy w dłuższej perspektywie. W końcu, gdyby opierać się wyłącznie na sondażach partyjnych, to nadal należałoby zakładać, iż pozycja Kościoła katolickiego w polskich rozgrywkach politycznych w kolejnej dekadzie będzie przemożna. Tymczasem badania pokazujące szybki proces laicyzacji społeczeństwa z młodym pokoleniem na czele relatywizują to oczekiwanie, gdyż stanowią wskazówkę stopniowego spadku znaczenia Kościoła, za czym podążać będzie słabnięcie jego wpływów, w końcu także nawet w środowiskach klerykalnej obecnie prawicy.
Ze świeżo opublikowanych badań pogłębionych warto spojrzeć na wnioski wysnute przez prof. Przemysława Sadurę i Sławomira Sierakowskiego w raporcie „Polacy za Ukrainą, ale przeciw Ukraińcom”. To trzeci papier tych badaczy po równie ciekawych raportach „Polityczny cynizm Polaków” oraz „Koniec hegemonii 500plus”. Jak sam tytuł nowego tekstu wskazuje, głównym tematem badań były tym razem społeczne oceny proukraińskiej polityki prowadzonej przez polski rząd przy wsparciu opozycji oraz postawy względem realiów codziennego życia obok ukraińskich uchodźców. To w kontekście pogłębiania się humanitarnego kryzysu w Ukrainie i spodziewanej zimą kolejnej fali uciekinierów temat niewątpliwie dzisiaj w Polsce najważniejszy, także dlatego że jego „pokierowanie” w debacie publicznej może okazać się kluczowe dla wyborczego werdyktu jesienią 2023.
Jednak obok tematu głównego w badaniu Sadury i Sierakowskiego pojawiły się siłą rzeczy inne, powiązane z nim mniej lub bardziej luźno wątki. W wywiadzie, który Sadura udzielił Gazeta.pl i Grzegorzowi Sroczyńskiemu, sporo miejsca zajmuje temat narastającej frustracji polskiej klasy średniej, która coraz mocniej obawia się o utratę swojej pozycji społecznej. Jest to nie tylko, a nawet nie przede wszystkim pokłosie pojawienia się ukraińskich uchodźców, co raczej logiczny i spodziewany przez wielu skutek już ponad 7 lat pisowskiej polityki socjalnej, która zrezygnowała z poprawy jakości usług publicznych (z których chętnie korzysta także większość klasy średniej), a skoncentrowała się na rozdawnictwie gotówki i zmniejszeniu dystansu pomiędzy tzw. klasą ludową (termin używany przez prof. Sadurę) a właśnie owymi średniakami. Lęk klasy średniej przed „deklasacją i utratą swojej [rzekomo – wtrącenie moje] uprzywilejowanej pozycji” staje się główną siłą napędową myślenia coraz większej grupy Polek i Polaków.
Nakreślmy ten obraz w sposób maksymalnie (wręcz wulgarnie) uproszczony. Chodzi o to, że pani kasjerka w przysłowiowej „biedronce”, reprezentująca „klasę ludową”, z wykształceniem podstawowym, niedużym doświadczeniem zawodowym i kilkunastogodzinnym wdrożeniem w obowiązki, zarabia dzięki podwyżkom płacy minimalnej z grubsza tyle samo, co nauczycielka z klasy średniej, po studiach magisterskich i dodatkowych uzupełniających, z wieloletnim stażem i wykonująca zawód nie tylko nieporównywalnie bardziej istotny dla funkcjonowania społeczeństwa, ale i znacznie bardziej stresujący i trudny.
Lewicowo zorientowany prof. Sadura i jego jeszcze bardziej lewicowo zorientowany rozmówca, red. Sroczyński, wyrażają sporo zdumienia wobec irytacji klasy średniej tym stanem rzeczy. Sadura mówi, że tracona przez polską klasę średnią pozycja była „uprzywilejowana”, co jest dość obcesowe wobec każdej nauczycielki zarabiającej tyle co na kasie w supermarkecie, pomimo włożenia znacznie większej ilości pracy i wysiłku w uzyskanie niezbędnych kwalifikacji zawodowych. Sroczyński wpada niemal w amok, bo trzy razy z chyba nieudawanym zdumieniem dopytuje Sadurę, „dlaczego???” klasę średnią „boli”, że „klasa ludowa doszlusowuje”! (Sadurze przy trzecim „dlaczego?” się robi głupio i uprzejmie zauważa, że już to wyjaśnił).
To w gruncie rzeczy dość zabawne. Po publikacji każdego raportu Oxfamu podobnie myślący lewicowi publicyści piszą niezliczone teksty o tym, jak bardzo boli ich to, że w skali świata jacyś miliarderzy mają większy majątek od jakiegoś tam procenta najuboższej populacji. Uznają tak wielkie rozpiętości w poziomie zasobów za „niesprawiedliwe” i pewnie mają sporo racji. Zwykle jednak milczą o tym, że pomimo rosnących rozpiętości na linii miliarder-przeciętny człowiek, ten przeciętny człowiek (do czasu wybuchu pandemii) stale miał się coraz lepiej, liczba ludzi żyjących w nędzy stale malała, warunki życia ulegały poprawie. Działo się tak pomimo rosnących nierówności, więc można było pytanie Sroczyńskiego, skierowane w wywiadzie z Sadurą do polskiej klasy średniej, zadać lewicowcom i zapytać ich „dlaczego to was boli?”. Czy na poziom życia zarabiającego nieco poniżej mediany Polaka wpływ ma stan konta Jeffa Bezosa i czy kluczowe jest, czy posiada on 115 czy 75 miliardów dolarów?
Bo ze zdumienia Sroczyńskiego wnioskuję, że on zakłada, iż rosnące płace minimalne i inne dodatki socjalne, zacierające różnice w finansowej sytuacji pomiędzy „klasą ludową” a klasą średnią nie powinny tej drugiej w sumie nic obchodzić; że nie mają wpływu na jej poziom życia; że lęki klasy średniej z tym związane są pochodną jej chciwości, demoralizacji i urażonej dumy z powodu utraty relatywnej pozycji społecznej.
Z sympatii dla Czytelnika preferującego niedługie teksty pomińmy dzisiaj cały nasuwający się tu wywód makroekonomiczny o tym, że to spłaszczenie ma wpływ na życie klasy średniej. Zasygnalizujmy tylko niektóre jego skutki: wzrost inflacji, wzrost wysokości rat kredytów, podupadanie jakości niedoinwestowanych usług publicznych, utrudnienie uzyskania dochodowości z prowadzenia małej działalności gospodarczej.
Skupmy się na skutkach psychologicznych i tak podnoszonej przez lewicę kwestii sprawiedliwości. Sam prof. Sadura zauważa, że klasa średnia czuje się oszukana, że traci przewagę nad „klasą ludową”, na przykład z tego powodu, że zaczyna mieć świadomość, że wszystkie dodatkowe godziny spędzone na nauce zamiast na imprezowaniu lub na cięższej pracy (w tym pracy nad własnym rozwojem personalnym) zamiast na zabawie z własnymi dziećmi były bez sensu i są stracone. Oczywiście nie w sensie celów samorealizacji (posiadanie kwalifikacji intelektualnych pozostaje nadal samo w sobie wartością i – jak za komuny – chociaż tego klasie średniej nikt nie odbierze), ale w sensie przekuwania zdolności w pieniądz już niejednokrotnie tak. Gdy wielu przedstawicieli dzisiejszej klasy średniej 30+ wchodziło w dorosłe życie, drabina do awansu i sukcesu wydawała się długa i stroma. Za rządów PiS okazało się jednak, że wozy państwowej straży pożarnej w kilka chwil i bez wysiłku podsadzą wszystkich na dość wysoki szczebel automatycznym wysięgnikiem. „Koniec i bomba. A kto harował ten trąba!”
Po trzecim „dlaczego?” Sroczyńskiemu w końcu świta i z przerażeniem dostrzega, że oto w ten sposób może skończyć się w Polsce socjalne rumakowanie. Pewnie przyszło mu to z trudem, ale to on w pytaniu artykułuje tego ultymatywnego boogeymana każdej lewicy, który czai się za rosnącą frustracją klasy średniej. Czyżby jej postulat miał brzmieć „tnijmy socjal”?!
Ja natomiast – jak na „krwiożerczego neoliberała” przystało – zacieram ręce. To odruch niemal bezwarunkowy, bo – przyznam – straciłem już chyba nadzieję. Kryzys liberalizmu gospodarczego od zapaści na globalnych rynkach w 2008 r., którego pokłosiem był kryzys zadłużeniowy w strefie euro w latach 2010-13 oraz przejęcie władzy przez PiS w 2015 r., wydawał się w pewnej chwili wręcz nieprzezwyciężalny. Uległem narracji, że zwolennik wolnego rynku jest „dziadersem” mentalnie żyjącym w latach 90. i dzisiaj nadającym się bardziej na eksponat muzealny aniżeli na pełno uprawnionego uczestnika debaty publicznej.
Tymczasem z wniosków formułowanych przez prof. Sadurę wyłania się nowa rzeczywistość, w której rewolucja mentalna – niczym kij – może mieć dwa końce. Że owszem, wieloletnie niedobory po stronie „klasy ludowej”, konfrontowanej z wyższym poziomem życia w zachodniej Europie (która od 2004 r. stanęła dla nas otworem), zrodziły frustrację i odrzucenie koncepcji rozwojowej III RP realizowanej przez wszystkie ekipy do 2015 r. (w tym ekipę pisowską z lat 2005-07). Jednak – niczym w przypadku sporu o aborcję – to wahadło wychyla się właśnie w drugą stronę. Wraz z kryzysami spowodowanymi przez nadmierny popyt i przewagę konsumpcji nad inwestycjami bardzo powoli wraca przywiązanie do bezpiecznych, racjonalnych i ostrożnych koncepcji klasycznej szkoły ekonomii. Wraca tam, gdzie zawsze miały one największe szanse rozkwitać – a więc do łona klasy średniej.
Politycy opozycji, w znacznej mierze tą klasę reprezentujący, oczywiście będą ostatnimi, którzy zmianę optyki dostrzegą. Platforma Obywatelska potrzebowała przykładowo około dekady, aby w sprawie związków partnerskich czy liberalizacji ustawy o aborcji doszlusować do własnego, liberalnego elektoratu. Teraz zarówno ona, jak i niemal wszystkie inne siły demokratycznej opozycji znajduje się w „fazie socjaldemokratycznej”, w którą weszła na fali antyrynkowych nastrojów minionego dziesięciolecia. Trochę przyjdzie poczekać, aż zmianę oczekiwań polskiej klasy średniej politycy zinternalizują. Jednak w przypadku problemów gospodarczych dodatkowym, przyspieszającym to czynnikiem może się okazać przymus racjonalnego działania w związku z głębokim kryzysem, który nowa ekipa w 2023 r. niechybnie po PiS odziedziczy.
Natomiast tytułowe pytanie – na lata odłożone w świat political fiction – nabiera powoli kolorytu. Panie i Panowie: tniemy?
