Rozkręca się szczyt klimatyczny w Madrycie, zorganizowany na ostatnią chwilę, przeniesiony awaryjnie z chilijskiego Santiago, a wcześniej wyrzucony z Brazylii. Kusi mnie wykuć z tych przeprowadzek metaforę daremnych wysiłków na rzecz złagodzenia – bo już przecież nie powstrzymania – katastrofy klimatycznej. Ale może lepiej sprawdzić, co w tej mierze mówią nam pisarki i pisarze?
Ustalenia, rozwiązania, działania jakimi zajmują się owe COPy, włącznie z tym zeszłorocznym w Katowicach, są niewątpliwie ważne. Trzymam kciuki za skuteczne wcielenie w życie kolejnych etapów porozumienia paryskiego. Bo jakżeby inaczej? Ale klimatyczna katastrofa i zapaść ekologiczna nie są czymś, co możemy zostawić w gestii kogoś innego, podczas gdy my, zabiegani i zapracowani zjadacze chleba, zajmujemy się swoimi sprawami. Wbrew powracającym negacjonistycznym twierdzeniom, jakoby zwykły człowiek nie miał żadnego wpływu na rozwój wydarzeń, to właśnie nasze codzienne wybory cegiełka po cegiełce budują świat, który zaczyna coraz bardziej się chwiać. Podkreślanie niemocy jednostki w sprawach klimatycznych jest niczym argumentowanie, że indywidualny głos (ten w urnie i ten w dyskusji) się nie liczy. Tymczasem liczy się wszystko. Są rzecz jasna podmioty oraz ludzie szczególnie wpływowi – i szczególnie winni – ale każda i każdy z nas ma rolę do odegrania w wystawianym właśnie na coraz większej liczbie scen klimatycznym i ekologicznym dramacie.
A dramat ten w pierwszej kolejności ma na celowniku tych, którzy najmniej się do niego przyczynili. To kraje rozwijające się oraz grupy nieuprzywilejowane wezmą – często już biorą – na siebie pierwsze uderzenie. Margaret Atwood mówi bez ogródek: zmiana klimatu uderzy bezpośrednio w kobiety. Ekstremalne zjawiska pogodowe, zalanie terenów rolnych, przetrzebienie oceanów zmniejszy ilość pożywienia, którego dystrybucja będzie jeszcze bardziej nierówna, niż obecnie, i to właśnie kobietom oraz dzieciom dostanie się mniej. Napięcia i niepokoje społeczne wywołane czynnikami klimatycznymi mogą doprowadzić do wojen, represji, totalitaryzmów, przestrzega mianująca zmianę klimatu „zmianą wszystkiego” autorka Opowieści podręcznej – a wojny z zasady nie przynoszą kobietom nic dobrego. Istotnie: zarówno Parlament Europejski, jak i ONZ podkreślają, że to kobiety najbardziej cierpią z powodu problemów klimatycznych i ekologicznych, oraz że ich rola w walce z tymi wyzwaniami jest kluczowa, a równouprawnienie niezbędne, byśmy wszyscy mogli skuteczniej stawić czoła przyszłości.
Jak to się ma do naszych codziennych wyborów? Jonathan Franzen w głośnym i kontrowersyjnym artykule na łamach New Yorkera stawia następującą tezę: nadchodzi klimatyczna apokalipsa i musimy przyznać sami przed sobą, że jej nie zapobiegniemy, by móc się na nią przygotować. W jaki sposób? Ponieważ katastrofa stanowi ryzyko dla samej istoty społeczności, w których żyjemy, definicję aktywizmu klimatycznego należy poszerzyć. To już nie wyłącznie działania na rzecz promowania czystej energii czy pociągania do odpowiedzialności szkodzących wspólnej sprawie polityków i przedsiębiorców, twierdzi autor Wolności – to także wszelkie działania, które wzmacniają w społeczeństwie wartości demokratyczne, liberalne, po prostu ludzkie w najlepszym znaczeniu tego słowa: szacunek dla prawa, zapewnianie uczciwości wyborów, troska o sprawiedliwość społeczną, wolną prasę, prawa uchodźców, i tak dalej. By wartości te nie uległy erozji, gdy klimatycznego i ekologicznego kryzysu nie będzie można już ignorować, trzeba zadbać o ich jak najmocniejsze osadzenie w tkance społecznej. I to na każdym poziomie, także tym najniższym i najbliższym, w naszych lokalnych społecznościach, w bezpośredniej okolicy, już dziś, już teraz.
Zmarła w zeszłym roku Ursula K. Le Guin o destabilizacji klimatu i degradacji świata przyrody pisała już kilkadziesiąt lat temu. O dzisiejszej modzie na sięgające po apokaliptyczną tematykę filmy i seriale Le Guin mówiła w wywiadzie kilka lat temu, że pozwalają nam podniecać się wizjami przemocy i destrukcji, jednocześnie nie zmuszając nas do wzięcia odpowiedzialności za to, co tak naprawdę czynimy. Mogę potwierdzić, że dzisiejsze kino popularne – o wielomilionowej widowni na całym świecie – choć coraz częściej zahacza o zmianę klimatu i kryzys środowiska naturalnego, to wykorzystuje tę tematykę tylko jako pretekst, by zdobyć chwytliwy podkład pod standardowo eskapistyczne widowisko wizualne. Według Le Guin, taka już nasza uroda jako homo sapiens: bojąc się rzeczywistości, nie potrafimy realistycznie spojrzeć na konsekwencje własnych działań.
Czy jest coś bardziej narcystycznego niż przekonanie, że twoje decyzje mają wpływ na wszystkich? – pyta Jonathan Saffran Foer. I odpowiada, że tylko jedno: przekonanie, że twoje decyzje nie mają wpływu na nikogo. Autor We Are the Weather, mocnej jak mało która książki o uwikłaniu jednostki w kryzys ekologiczny, oręduje za ograniczeniem spożywania produktów pochodzenia zwierzęcego – jako walnie przyczyniających się do emisji gazów cieplarnianych – do jednego posiłku dziennie. Nie możemy jeść nadal tak, jak dotąd, i jednocześnie zachować planetę taką, jak dotąd: musimy albo pogodzić się z utratą pewnych kulinarnych przyzwyczajeń, albo z utratą planety. Sama zmiana naszych nawyków żywieniowych nie wystarczy, by uratować planetę, ale nie uda nam się jej uratować, jeśli nie zmienimy naszych nawyków żywieniowych. Właściwe decyzje są w zasięgu ręki. Planowanie podróży tak, by nie lecieć samolotem, zastanawianie się, czy kupić samochód, i tak dalej – to wszystko jest rozłożone w czasie. Co innego dieta: każdy i każda z nas będzie coś jeść już w najbliższej przyszłości, i może od razu, z miejsca włączyć się w działania klimatyczne. Foer przywołuje badania socjologiczne nad powiązaniami społecznymi jako rodzajem ludzkiego superorganizmu by pokazać, jak „zaraźliwe” mogą być takie indywidualne decyzje i zachowania. To, co robisz i kim jesteś wpływa na to, co robią i kim są inni.
Jak pisałem latem na niniejszych łamach, prowadzące nas na krawędź przepaści wartości cywilizacyjne „można zmienić tylko, jeśli uznamy swoją obywatelską, konsumencką, indywidualną rolę w ich współtworzeniu poprzez rozmowy i czyny, tak prywatne jak i publiczne”. Postępując osobiście tak, jak powinniśmy postępować wszyscy, by zapobiec najgorszemu, oraz mówiąc otwarcie o inspirujących nas wartościach, „zarażamy” owymi wartościami ludzi w naszym otoczeniu, przyczyniając się w ten sposób do niezbędnej zmiany społecznych nastrojów, które z kolei wywierają presję na polityków, podejmujących decyzje na posiedzeniach władz czy podczas negocjacji w trakcie COP z każdym coraz to wyższym numerkiem.
Przyznaję, że przełożenie nie jest bezpośrednie; zgodzę się, że po drodze są duże straty energii. Ale pomimo tego, to właśnie społeczeństwo obywatelskie daje nam najlepszą szansę, że najczarniejszy scenariusz nie dojdzie do skutku. Dlatego musimy chuchać na nie i dmuchać, jednocześnie czerpiąc garściami z wolności i możliwości, które nam oferuje. Działając w ramach rozszerzonej definicji aktywizmu klimatycznego, pamiętając o tych, którzy mają najwięcej do stracenia i dokonując co dnia lepszych wyborów, pomnażamy szansę, że coś się ruszy. I na naszych oczach zaczyna się ruszać – właśnie dzięki tym spośród nas, którzy nie czekają, aż ktoś inny „coś z tym zrobi”.
Nie możemy liczyć, że wszystko będzie dobrze – nie będzie – ale możemy liczyć, że będzie lepiej, niż byłoby, gdybyśmy nie wzięli sprawy w swoje ręce. Więc weźmy. Choćby po to, by w przyszłości nie musieć spuszczać wzroku, gdy ktoś nas zapyta, gdzie byliśmy, gdy padały kolejne rekordy stężenia CO2 w atmosferze.
Photo: Flick user markusspiske