Dyskusja na temat odwołania Wandy Nowickiej to tak naprawdę pokłosie poważnego problemu naszego życia politycznego – patrzenia na rzeczywistość przez pryzmat tabloidowego populizmu.
Od początku o premiach przyznanych przez Ewę Kopacz (oraz Bogdana Borusewicza) dyskutuje się wyłącznie w jednym kontekście: jak politycy mogą, w czasach kryzysu, przyznawać sobie dodatkowe pieniądze, kiedy całe społeczeństwo musi oszczędzać. Niemal nikt z tą tezą nie dyskutuje, wszyscy powtarzają ją jak polityczny, niepodważalny dogmat.
A przecież to obraz świata żywcem wyjęty ze stron tabloidów: lud jest dobry, zaradny, pracowity i biedny; a władza zła – bogata, leniwa, opływająca złotem i jeżdżąca limuzynami. Jeszcze kilka lat temu o takiej perspektywie spojrzenia na parlamentarne premie moglibyśmy usłyszeć jedynie w tramwaju lub na targu, gdzie po chwili usłyszelibyśmy, że wszyscy politycy to Żydzi i złodzieje i najlepiej byłoby cały ten parlament rozwalić, bo oni i tak tam nic nie robią, tylko przy korycie siedzą.
Dzisiaj nikogo już nie dziwi, że w podobny sposób o tej sprawie rozmawiają znani dziennikarze i politycy – przerzucają się odpowiedzialnością; krytykują Ewę Kopacz i Bogdana Borusewicza; wspólnie krzyczą, że tak nie wolno; zapewniają, że taka sytuacja nigdy więcej się nie powtórzy. Dzięki tabloidom brednie, z którymi kiedyś mogliśmy się spotkać na ulicy, dziś słyszymy wyraźnie w telewizyjnych studiach i widzimy na pierwszych stronach gazet.
Niemal identyczne premie były przyznawane od wielu lat – chociażby w 2004 roku przyznano 242 tysiące złotych. Wówczas taka suma była relatywnie zdecydowanie większa niż ta zeszłoroczna. Podobnie było później – co roku (oprócz 2011 roku) Prezydium Sejmu otrzymywało premie, najwięcej w 2008 roku – ponad 300 tysięcy złotych. Przez lata o tych premiach nikt nie dyskutował, zaczęły być problemem dopiero w tym roku – wcale nie z tego powodu, że gospodarcza sytuacja Polski jest gorsza, po prostu dlatego, że akurat teraz zdecydowały napisać o tym tabloidy.
Tabloidy tę dyskusję zaczęły i przez cały czas prowadzona była pod ich dyktando. Na każdym kroku konfrontowano premie Prezydium Sejmu z pensją przeciętnego Kowalskiego. Problem polega jednak na tym, że obie te sumy nie mają ze sobą nic wspólnego – taki sposób myślenia powoduje, że politycy w Polsce zarabiają zdecydowanie zbyt mało i od wielu lat boją się kupić dla siebie nowe samoloty.
Cała sprawa zakończyła się deklaracją Ewy Kopacz, że premie nie będą już w przyszłości przyznawane. Żałuję, że kierownictwo Sejmu w jednym z największych europejskich państw musi uginać się pod żądaniami populistycznego tłumu, któremu wydaje się, że w ten sposób broni społeczeństwa. Niestety nie – 270 tysięcy złotych może brzmieć efektownie, jednak próba dyskutowania o tej kwocie w kontekście gospodarki naszego państwa jest po prostu żenującym populizmem.
Ostatnie tygodnie pokazały, że cała Polska, wraz z opiniotwórczymi mediami oraz klasą polityczną, jest na zawołanie bulwarówek. Jeśli te krzykną: „politycy kradną!”, to wszyscy ustawią się w rzędzie – dziennikarze zaczną atakować, pytać dlaczego i jak dużo kradną, a politycy kajać się i zapewniać, że to już więcej się to nie zdarzy. Jeszcze kilka lat temu śmialibyśmy się z opowieści, że cukier jest coraz droższy, a politycy przyznają sobie premie. Dziś na śmiech jest już za późno – w ten sposób myślimy prawie wszyscy.