Najgorzej jest, kiedy ludzie ukierunkowują swoje ambicje na błędne lub zbyteczne cele. Jeszcze gorzej, gdy grupa ludzi – taka jak wspólnota narodowa – tkwi w głębokiej niezgodzie co do istotnych celów. Przez ostatnie ponad 30 lat doświadczenia polskiej państwowości, znanej jako III RP, wydawało się, że cel strategiczny mamy jasno zdefiniowany i (pomijając głosy marginalne i egzotyczne) objęty dość daleko idącym konsensusem. Wydawało się, że celem tym była głęboka integracja Polski ze światem zachodnim, w ramach istniejących struktur bezpieczeństwa zbiorowego i współpracy europejskiej. Nic jednak nie trwa wiecznie.
Pogłębia się kryzys Zachodu, demokracji, kapitalizmu, globalizacji i liberalizmu. W Unii Europejskiej trwają procesy dezintegracyjne, w wielkich partiach Stanów Zjednoczonych nurt izolacji i krótkowzrocznego czytania ekonomicznych interesów albo już wziął górę i destabilizuje nasz świat (republikanie), albo jest bliski przejęcia kontroli (demokraci). W tych okolicznościach należy się spodziewać, że także w Polsce niepewność jutra skłoni do stawiania na nowo pytań, które przez 30 lat jawiły się jako w zasadzie retoryczne.
Karlenie i westernizacja
Wśród analityków młodego pokolenia jednym ze stawiających najbardziej trafne i potrzebne pytania jest dzisiaj dyrektor „Nowej Konfederacji” Bartłomiej Radziejewski. Kilkanaście tygodni temu opublikował on poniższego tweeta o procesie karlenia Polski i zasugerował, że zmiany granic naszego kraju w ciągu ostatnich kilkuset lat są dramatem naszego państwa i narodu, zaś odwrócenie tego procesu powinno być naszym głównym zadaniem.
Pierwszym impulsem jest czytanie tego jako poparcia idei terytorialnych rewindykacji wobec naszych wschodnich sąsiadów, na przykład w przypadku ziszczenia się scenariusza rozkładu aktualnego porządku świata i wejścia w fazę, stanowiących okres przejściowy, turbulencji. Jednak trudno przyjąć, aby rozsądny i mocno stąpający po ziemi, konserwatywny analityk faktycznie za realny uznawał scenariusz sięgania po zdobycze terytorialne na obszarach, które dzisiaj mają już w daleko idącym stopniu uregulowany status w kontekście etnicznego składu zasiedlającej je ludności. Nie jest to raczej także nostalgia za „rajem utraconym”.
Owszem, w naturze ludzkiej leży uleganie mitowi „złotego wieku” i taką rolę w Polsce często odgrywa właśnie Rzeczpospolita Obojga Narodów, gdy mieliśmy wielkie terytorium i byliśmy jedną z czołowych europejskich potęg. Radziejewski jednak nie należy do ludzi ślepo idealizujących tamtą epokę, jest raczej świadom głęboko wpisanych w tamtą strukturę państwową słabości i wad, które okazać się miały wkrótce głównym winowajcą spektakularnego upadku. Redukcja powierzchni jest dla niego raczej unaocznieniem redukcji relewancji kraju, ograniczeniem jego geopolitycznego potencjału, wpływów, sprawczości, a w efekcie także faktycznej niezależności i suwerenności.
A jednak pobieżne spojrzenie na załączoną do tweeta mapę nie narzuca tylko tego jednego wniosku. Terytorium Polski nie tylko ulega zmniejszeniu, przede wszystkim przesuwa się na zachód. W sensie czysto kartograficznym mamy, owszem, karlenie, ale niewątpliwie także westernizację. Odpowiedź na pytanie, czy kartograficznemu karleniu towarzyszy, w sposób stale postępujący, także karlenie geopolityczne, zaś kartograficznej westernizacji towarzyszy westernizacja społeczna, jest o wiele bardziej skomplikowane.
Nietrudno postawić na wstępie rozważań o miejscu Polski na mapie Europy następujący wniosek: pomiędzy dawną strategią polskich królów, polegającą na ekspansji na wschód, na ziemie zamieszkane przez Rusinów i Tatarów, a celem społecznej, kulturowej i nade wszystko cywilizacyjnej westernizacji naszego narodu i państwa istnieje napięcie, może nawet są to cele sprzeczne. Zdobycie przez Polskę (wraz z Litwą) kontroli nad tymi ziemiami było swoistą formą niedrogiego i wymagającego stosunkowo mało ryzyka kolonializmu. Inaczej jednak niż sytuacja posiadania gdzieś daleko terytoriów zamorskich, taki układ oznaczał możliwość wywierania przez kulturę „kolonii” znaczącego wpływu na zwyczaje „metropolii”.
W swojej rozmowie z Magdaleną M. Baran, otwierającą cykl „Opowiedz mi Polskę” („Liberté!”, nr 44, marzec 2020), te społeczne skutki doskonale podsumowuje prof. Zbigniew Mikołejko: umieszczenie lwiej części Polski na białorusko-ukraińskim, prawosławno-grekokatolicko-kozackim wschodzie między XVI a XVIII stuleciem poskutkowało zablokowaniem w Polsce wielu cywilizacyjnych procesów, które decydowały o utrzymaniu ścisłych związków ze światem zachodnim: od Oświecenia, przez awans społeczny mieszczaństwa, silną akademię, kształtowanie propaństwowych postaw światłej warstwy arystokratycznej, racjonalnie funkcjonujący parlament i korpus urzędniczy. Ludzie potencjalnie zdolni budować te struktury uciekali do życia prywatnego. Zamiast nich rej w państwie wiedli ludzie o tzw. ułańskiej fantazji, spolszczeni rusko-litewscy bojarzy, kierujący państwem według schematu „my z synowcem na przedzie i jakoś to będzie”. Polska głęboko wdarła się, dosłownie i w przenośni, na Dzikie Pola. Ale tym samym i one głęboko wdarły się do polskich głów.
Średni potencjał
Strategię Polski wychylonej na wschód, wielkiej terytorialnie i potężnej geopolitycznie, można byłoby pogodzić z bardziej subtelnym celem zachodniego kształtowania państwowości i narodowych elit tylko gdyby polski żywioł społeczno-kulturalny posiadał potencjał na tyle wielki, aby zasadniczo zwesternizować Ruś. Prawda jednak o tamtych czasach była taka, że ten potencjał nie świecił wcale dużo mocniejszym światłem niż dzisiaj. Co prawda, drogą umów, podbojów i karkołomnych koncepcji ustrojowych potrafiliśmy (inaczej niż dzisiaj) zbudować wielkie i przez chwilę potężne państwo, ale nasz narodowy potencjał w sensie trwałego inspirowania przemian politycznej rzeczywistości był (tak samo jak dzisiaj) tylko średniego kalibru. Mogliśmy przejąć władzę na Białorusinami i Ukraińcami, ale nie byliśmy absolutnie w stanie ich zasymilować. To zaś oznaczało dyfuzję wartości kulturowych w obie strony. Owszem, pewną westernizację wschodnich rubieży Rzeczpospolitej, ale także i „orientalizację” polskości.
Ta ostatnia wytworzyła pokutującą po dzień dzisiejszy lukę (także mentalnościową) pomiędzy nami a w pełni ukształtowanymi krajami cywilizacji łacińskiej (wśród których łatwiej jest odnaleźć się niektórym narodom także środkowej Europy, jak Czechom, Słoweńcom czy Estończykom). Można to zjawisko nazwać deficytami westernizacyjnymi. W wielu miejscach zauważa się niepełne zinternalizowanie myśli oświeceniowej w Polsce. W znacznej mierze można to tłumaczyć zaborami, okupacją hitlerowską i komunizmem. Te tragiczne losy niewątpliwie uniemożliwiły do 1989 r. realny pościg za zachodnimi normami cywilizacyjnymi, jednak luka, o której tutaj mowa, była faktem już przed 1772 r.
Dziś nadal nas straszy i raz po raz ujawnia się w postaci kłód pod nogami naszego wymarzonego przez pokolenia rozwoju. Nisko cenimy wolność osobistą i to pomimo przebytego doświadczenia Solidarności (wręcz neguje się jej wolnościowy charakter, uwypuklając aspekt ruchu o lepsze położenie socjalne). Relacja pomiędzy prawami jednostki a zakresem wpływów państwa (i innych form funkcjonowania jako zbiorowość) stawia nas gdzieś pomiędzy normami zachodniej, indywidualistycznej demokracji liberalnej a państwem autorytarnym, gdzie liczy się naród i jego wódz, a jednostka winna im służyć. Zastępowanie zasady rządów prawa arbitralnymi rządami polityków wygranej w wyborach partii wielu z nas wydaje się zgodne z zasadą państwa prawnego, bo jesteśmy przyzwyczajeni do wyższej sprawczości „ułańskiej fantazji” aniżeli trwałych norm. Nie razi nas ani demonstrowanie przez ludzi władzy nadrzędności ich społecznej pozycji wobec obywatela, ani naga brutalność między ludźmi uprawiającymi politykę.
Jesteśmy więc wręcz upośledzeni naszą przeszłością, naszą rolą niedoszłych kolonizatorów Europy wschodniej. Nosimy w sobie wady myślowe, które w realiach XXI w. grożą wyautowaniem nas na margines dalszej integracji europejskiej i zepchnięciem naszego kraju znów w szczelinę pomiędzy światami, pomiędzy strefami wpływów. Po raz kolejny możemy wpaść w pułapkę tego rozdarcia, tego sentymentu za „kresami”, które w drastycznie nadmierny sposób pozostają obecne w naszej kulturze, w kanonie lektur, w autopostrzeganiu, w opowieściach rodzinnych. Zapomniane wydaje się doświadczenie z panslawizmem, gdy dążący do wchłonięcia i asymilacji Polaków żywioł rosyjski propagandowo negował narodową i kulturową odrębność Polaków od wschodnich Słowian, podkreślając etniczny aspekt więzów krwi, a całkowicie bagatelizując cywilizacyjną odrębność (poza kwestią religii i może alfabetu) – oczywiście w bardzo konkretnych celach politycznych.
Furtkę dla tego rodzaju narracji otworzyliśmy pozwalając naszemu „imperium” na wschodzie przywiązać naszą uwagę i częściowo ściągnąć nas ze wspólnej ścieżki rozwojowej krajów cywilizacji łacińskiej. Później sami roiliśmy o budowie w szczelinie pomiędzy cywilizacjami niespójnego Międzymorza (Dwumorza, Trójmorza), a w dobie pierwszych lat integracji w ramach UE chcieliśmy koniecznie być „liderem regionu”, który polskiego przywództwa nigdy nie chciał, zamiast skupić się na budowaniu funkcjonalnych i zmiennych w zależności od problemu koalicji.
Dzisiaj stoimy w końcu i ostatecznie przed gruzowiskiem tej polityki. Zamiast z Litwą i Ukrainą blisko współpracować i we wzajemnym zaufaniu wspierać swoje geopolityczne cele zorientowane na powstrzymywanie ekspansji Rosji, dyskutujemy z nimi o dawnych wojnach i zbrodniach, których lada moment nie będą pamiętać najstarsi żyjący seniorzy. Nie rozumiemy przy tym wcale źródeł ich historycznych resentymentów wobec nas, choć przecież są one oczywiste i wynikają z zawartej na początku tego tekstu mapy (sami żywimy identyczne wobec Niemców, gdy tęsknią za Gdańskiem lub Wrocławiem, ale nie dostrzegamy tutaj żadnej analogii).
Odrzucając podstawowe europejskie wartości ustrojowe staliśmy się trędowatym Europy, którego wszystkie nietrędowate narody regionu chcą utrzymać z dala od bram Pragi, Sofii, Ljubljany, Bratysławy, Wilna czy Rygi, a nawet Kijowa. Mamy wstęp tylko do Budapesztu, bo trędowaty trędowatego nie zaraża. Nic dziwnego. Po co tak ryzykować, skoro Polska ma Litwie czy Ukrainie do zaoferowania głównie dyktat z własnej polityki historycznej? A ta nie wcale wyróżnia się w tym regionie uczciwością.
Trwale na zachodzie
Jest tylko jeden realny i racjonalny kierunek dla geopolitycznej strategii Polski – połączenie wątku westernizacji z wątkiem powstrzymania karlenia naszych wpływów. Doświadczenie ostatnich 15 lat pokazuje, jak Polska – kraj o średniej wielkości, lecz rosnącym potencjale w skali kontynentu – może uzyskiwać większe wpływy, a jakie postępowanie te wpływy ogranicza. Pogłębienie westernizacji Polski, dalsze wysiłki nad upodobnieniem się realiów naszego kraju do rzeczywistości zwyczajnego kraju Europy zachodniej jest metodą na zwiększanie naszego posłuchu i naszych wpływów. Nie należy udowadniać sobie i innym narodom, iż jest się suwerennym poprzez strzelanie sobie w stopę, gdy traktaty europejskie zawierają zakaz strzelania sobie w stopę. Na tym bowiem polega w zasadzie „polityka wstawania kolan”.
Zamiast tego należy budować zaufanie i ochotę partnerów do słuchania naszych argumentów poprzez upodabnianie się do nich, nie w zakresie interesów, ale wzorców postępowania, podstawowych zasad i wartości. Wejść do wewnętrznego kręgu wspólnoty ludzi podobnych do siebie. Impulsem ułatwiającym realizację tego celu może być fakt, iż polskie społeczeństwo westernizuje się właśnie teraz szybciej niż jego polityczne „elity”.
Nie będziemy „drugą Francją”, nie mamy takiego potencjału. Możemy stać się natomiast albo „drugą Holandią”, albo „drugą Ukrainą”. Te alternatywy są realne. Warto przestać bawić się w Jagiellonów i wsłuchać raz jeszcze w Giedroycia. W żywotnym interesie Polski jest być, w pełnym tego słowa znaczeniu, zachodnim krajem, o średnim potencjale geopolitycznym, zdolnym bronić rozumnych interesów w ramach Unii Europejskiej (nie, dalsze spalanie węgla i trucie własnych dzieci nie jest rozumnym interesem; tak, wspólna polityka energetyczna i obronna szachujące Rosję są rozumnym interesem), z partnerskimi, przyjaznymi i równorzędnymi relacjami z krajami na wschód od nas.
Warto też w końcu zrozumieć, że zwiększanie wpływów i potencjału w XXI w. ani nie odbywa się na drodze kolonizowania sąsiednich narodów, ani pielęgnowania tzw. dumy narodowej, ani nakłaniania innych do przepraszania za zbrodnie sprzed 70 lat, ani demonstrowania suwerenności dla samej zasady, lecz bez celu i sensu, tylko w stopniowym zwiększaniu potencjału gospodarczego, technologicznego, infrastrukturalnego, naukowego i społecznego. To na tym proponuję się skupić.
Gdyby zaś struktura świata, na którą obecnie stawiamy, rzeczywiście miała się rozpaść, to i tak na pewno nie zaszkodzi nam, że w okresie zwiększonych turbulencji będziemy krajem o zwesternizowanej kulturze, dużym potencjale ekonomicznym, ludzkim i technologicznym oraz zaufanym partnerem Niemiec, Francji, krajów Beneluksu i Skandynawii. To lepiej niż być pełnym fantazji ułanem, bez grosza przy duszy i z dobrymi relacjami tylko na Węgrzech i na Białorusi.