Mastalerek nie znajdzie się na listach wyborczych. Uffffff, może nareszcie będzie go mniej w mediach. Ale Kowala i Zalewskiego też nie będzie. To już gorzej.
Mastalerek wyleciał, bo podobno nie odbierał telefonów od Prezesa. Grzechem Kowala miało być to, że za mało (jak na gust Kaczyńskiego) skrytykował Jaruzelskiego w jego biografii, a Zalewski miał czelność wypowiedzieć się do mediów w sposób nie do końca pochlebny o decyzjach kadrowych szefowej partii. Wszyscy trzej zostali wykreśleni z list wyborczych decyzją szefów swoich partii. Tak po prostu: szef (szefowa) mówi „nie” i załatwione.
Z drugiej strony kariery robią ci, którzy ani dla kraju, ani dla partii nie zrobili zbyt wiele, ale za to w dniach, w których trwało układanie list mieli chody u szefa partii. Przykładem jest chociażby Michał Kamiński – nowy nabytek Platformy i płachta na byka dla elektoratu tej partii, ale za to od kilku miesięcy blisko ucha Ewy Kopacz. To nic, że Zalewski dałby Platformie sporo głosów, a Kamiński zapewne sporo jej odbierze – ważne, że szefowa partii go chce i już. W podobny sposób kariery zrobili minister Korol (jedynka PO w Gdańsku) i sportowiec Ziółkowski (jedynka PO w Poznaniu) oraz dziennikarka Lichocka (jedynka PiS w Toruniu). W innych partiach jest identycznie, tyle że np. zapobiegliwy Leszek Miller zamiast robić medialną aferę w środku kampanii wyborczej już wcześniej powyrzucał niewygodnych Kalisza i Napieralskiego.
Ugrupowania które pojawiły się w roku 2015 pod hasłem zmian akurat w tej dziedzinie zmian nie przewidują – ich liderzy otwartym tekstem mówią w mediach „ja wybiorę na kandydatów” takie a takie osoby.
Lider czy raczej właściciel?
Polskie partie to prywatne folwarki prezesów. Zasada jest prosta: albo godzisz się być podnóżkiem prezesa i wówczas zostajesz posłem, albo masz fanaberię mieć własne zdanie i wylatujesz. Partia jest w tym procesie tylko aparatem bez dyskusji wykonującym wolę szefa, a jej członkowie sami zostali posłami w ten sposób, więc trudno oczekiwać, aby im taki system przeszkadzał. Społeczeństwo też nie ma tu nic do gadania – nawet politycy cieszący się popularnością wśród wyborców i uznaniem mediów nie mają gwarancji trafienia na listy wyborcze jeśli nie będą się podlizywać szefowi. Co prawda Konstytucja RP ma na ten temat inne zdanie i w art. 99 i 100 mówi jasno, że kandydować do Sejmu może każdy, kto ukończył 21 lat i zgłosi go partia albo wyborcy, ale kto by tam się przejmował konstytucją. Od lat wszyscy zgadzamy się, że dodatkowymi warunkami są jeszcze umiejętności wkradzenia się w łaski lidera i zachowywania wątpliwości dla siebie.
System ten jest zabetonowany ordynacją proporcjonalną i ustawą o finansowaniu partii, która czyni fikcję z konstytucyjnej obietnicy, że kandydować może każdy kogo zgłoszą wyborcy. Przepisy o finansowaniu nie tylko obdarzają istniejące partie setkami milionów złotych, ale i wiążą ręce wszystkim, którzy chcieliby zebrać pieniądze na kampanię w inny sposób. Ale żeby zmienić te ustawy trzeba zgody liderów partii i kółko się zamyka. Można jedynie mieć mściwą satysfakcję, że Ludwik Dorn – wynalazca sposobu na uniemożliwienie nowym przeniknięcia do Sejmu – sam pierwszy odczuł jego zgubne skutki i kiedy został przez Kaczyńskiego wyrugowany z partii, to nie miał szansy stworzenia nowego ugrupowania, bo uniemożliwiły mu to przepisy, które wcześniej sam stworzył.
Selekcja negatywna
Ordynacja większościowa na pewno stworzyłaby inne problemy, ale akurat ten by zlikwidowała. Nawet gdyby Kalisz, Zalewski albo Kowal zostali zlekceważeni przez liderów partii to mogliby wystartować sami i pewnie by w jednomandatowych okręgach wygrali, bo są popularni i mają poparcie mediów. A wówczas mogliby pokazać figę z makiem swoim byłym już liderom. Liderzy musieliby się z tym liczyć i chcąc – nie chcąc musieliby brać pod uwagę zdanie członków. Doszłoby do całkowitej zmiany sposobu funkcjonowania partii, które z karnego wojska prezesa zmieniłyby się w luźne federacje indywidualnych polityków. I do odwrócenia ról – obecnie to liderzy partii wybierają jej członków, a w nowym systemie członkowie partii wybieraliby lidera. A tych członków z kolei wybieraliby wyborcy. Na taką ekstrawagancję żaden z liderów nie jest w stanie się zgodzić.
Można ich uspokoić – do takiej zmiany nie dojdzie. Naczelny propagator JOWów – Paweł Kukiz tak skompromitował tę ideę swoją osobą, że na dłuższy czas zostanie pogrzebana. Komentatorzy polityczni nie cenią sobie ani zasad konstytucji, ani nie interesują się skutkami jakie ma ordynacja dla jakości materiału ludzkiego, który zasiada w sejmowych ławach. Dlatego możemy być pewni, że z polskiej polityki nadal będą wypłukiwane jednostki niezależne, posiadające dorobek dający im własną pozycję i szacunek wyborców. Na listach wyborczych, a zatem w nowym Sejmie, nie będzie m.in. Kalisza, Sikorskiego, Rostowskiego, Zalewskiego i Kowala. Za to na pewno będzie Mariusz Błaszczak. Przed nami kolejna faza procesu promującego w polskiej polityce tzw. BMW – biernych, miernych, ale wiernych.
