Nie jest świetnie. Nasz świat się wali. Fajnie było posiedzieć w domu tydzień czy dwa, ale teraz tracimy pracę, dochody, dorobek życia. Tymczasem rządzący fundują nam spektakl, w którym pokazują, że interesuje ich tylko walka o władzę i tej władzy poszerzenie.
Rządy PiS opierają się na przekonaniu prezesa o wyższości woli nad materią. Takie podejście może dawać na krótką metę spektakularne efekty. Na dłuższą metę jednak rzeczywistość prędzej czy później oddaje za tą impertynencję – często z nawiązką. Poetycką sprawiedliwością jest to, że konsekwencje, często dekad, zaniedbań odbiera właśnie PiS – partia ostatecznego poddania tematu naprawy państwa. Od czasów rządów Buzka nikt nie miał do tego zapału – stawiano na „ciepłą wodę w kranie”. Ale to PiS postanowił państwo ostatecznie zdemontować i teraz on (i my) poniesie tego konsekwencje.
Dystansowanie społeczne w przypadku epidemii to metoda na kupowanie czasu: czasu potrzebnego, by się przygotować na przyjęcie chorych, czasu na to, by opracować leki czy szczepionkę, czasu na to, by rozłożyć liczbę przypadków tak, aby nie przeciążyć systemu opieki zdrowotnej (tzw. spłaszczanie krzywej). Jest to niezwykle drogo kupiony czas. Każdy tydzień to uderzenie w gospodarkę, a zwłaszcza jej sektory, opierające się na usługach bezpośrednich: turystyce, transporcie, gastronomii, sprzedaży detalicznej (oczywiście poza farmacją i artykułami spożywczymi). Jednak spowolnienie dotyka prawie każdego – tak teraz, jak i potem, kiedy spadnie popyt. W końcu bezrobotni też za dużo nie kupują.
W tym kontekście pojawiają się głosy, by jednak od takiego podejścia odejść, bo to zbyt drogo kosztuje. Osobiście nie czuję się wystarczająco wykwalifikowany, by stwierdzić, która strategia jest właściwa. Jednakże fakt, że naukowcom udało się przekonać takich twardogłowych, antynaukowych populistów jak Trump, Johnson czy Morawiecki do kwarantanny – mimo że sami kilka dni wcześniej twierdzili, iż przypadków będzie niewiele, że to żaden problem i jesteśmy świetnie przygotowani – świadczy o tym, że argumenty za są porażające. Czy może być słuszne pokaże czas – inną drogę obrała Szwecja, ale wydaje się, że nie wytrwa zbyt długo w swoim eksperymencie.
Za każdy tydzień kwarantanny płacimy zatem olbrzymie pieniądze. I nie twierdzę, ze nie powinniśmy. Co jednak jest istotne, to co z tak drogo kupionym czasem robimy. A do zrobienia jest sporo. Zniesienie kwarantanny nie jest końcem problemów – musimy wdrożyć odpowiedni reżim sanitarny, by epidemia nie wróciła za chwilę ze zdwojoną siłą. Udaje nam się ograniczać szybkość rozprzestrzeniania się infekcji – ale to miecz obosieczny bo ewentualny nawrót może być tym dotkliwszy. Wszystkich łóżek na intensywnej terapii mamy 10 000 i jeśli liczba chorych i potrzebujących (nie tylko COVID-19) przekroczy tę magiczną liczbę – śmiertelność podskoczy dramatycznie, a lekarze będą musieli wybierać, kto dostanie takie łóżko, a kto nie – czyli właściwie skazywać ludzi na śmierć (jeśli osoba wymagająca takiej opieki jej nie uzyska ma 90% szans na zgon).
Tymczasem jeszcze na początku marca byliśmy przekonywani, że na epidemię jesteśmy przygotowani „nadmiarowo”. Okazuje się jednak, że brakuje zasadniczo wszystkiego, a Agencja Rezerw Materiałowych sprzedawała niezbędne maseczki już w trakcie trwania epidemii, by móc kupić nikomu niepotrzebny węgiel, chcąc uspokoić górników.
Oczywiście odpowiedzią rządu jest zakazanie medykom wypowiadania się. Zasadniczo jest to zgodne z polityką chińską, gdzie też zakładano, że jeśli informację o epidemii będzie się utajniać, to problem sam się rozwiąże. Tu też wiara, że milczenie załatwi problem jest wielka, ale nie załatwi. Na razie efektem jest gigantyczny poziom zakażeń medyków: mamy ich ponad 460 (czyli ponad 10% ogółu), zaś w kwarantannie 4,5 tysiąca. Jesteśmy na początku epidemii, a za chwilę nie będzie miał kto nas leczyć. Szczególnie że średnia wieku pracowników w służbie zdrowia jest zastraszająco wysoka.
Odpowiedzią społeczeństwa są natomiast zrzutki, szycie maseczek po domach, produkcja wyposażenia na drukarkach 3D. Prywatyzacja służby zdrowia postępuje napędzana indolencją rządzących. Oczywiście tu mamy do czynienia z zaniedbaniami sięgającymi dekad, ale PiS nie może zrzucić winy wyłącznie na poprzedników. Właśnie teraz, gdy pojawiły się pieniądze z podatków, dzięki którym można by uzdrowić wiele polityk społecznych, zostały one skrzętnie wydane na wszelkiego rodzaju kupujące poparcie „plusy”, państwo zaś pozostawiono w stanie postępującej degrengolady. Jedynie rezydentom udało się wymusić trochę pieniędzy poprzez de facto przyłożenie rządzącym do głowy pistoletu w postaci wymówienia klauzul umożliwiających pracę ponad wszelakie normy.
Pieniądze zainwestowane w sprawny aparat państwowy dałyby szanse na to, by odpowiednie instytucje skupiły się na pandemii, a rząd zajął się przygotowaniami na życie po kwarantannie. Tymczasem wyraźnie widać, że rząd zajmuje się jedynie gaszeniem bieżących pożarów – na kolanie, nieporadnie, za to przy dużym zacięciu propagandowym. Jednocześnie demonstrując nieprzygotowanie, dojutrokowość i działanie na granicy lub poza granicami prawa. Dotyczy to nie tylko wielkich ograniczeń wolności obywatelskich – wydaje się nielegalnych bez wprowadzenia stanu wyjątkowego, ale także działań każdej instytucji.
Efekty są tak tragiczne, że aż komiczne. Szkoła TVP to chyba zemsta na nauczycielach za ich strajk, bo nic tak nie podważyło ich autorytetu jak to, co obserwujemy na ekranie. I gdzie to nadmiarowe przygotowanie? Wszystko leży na barkach obywateli, którzy muszą z dnia na dzień przestawić swoją pracę na wersję on-line. I nikogo nie interesują efekty tak długo, jak długo zgadzają się tabelki.
Jedyne, czym zajmują się rządzący na poważnie to przepchnięcie wyborów 10 maja. PiS przeczuwając, że jest formacją schyłkową i najprawdopodobniej nie przetrwa tego kryzysu – robi co może, by zachować tyle władzy ile się da. Tymczasem, jako obywatel otrzymuję informację, że nie mogę wejść do lasu, ale na wybory jak najbardziej. To taki manewr z Maderą Ryszarda Petru w trakcie kryzysu konstytucyjnego, tylko podniesiony do potęgi entej. Jednocześnie rządzący wmawiają nam, że wybory korespondencyjne przeprowadzimy, bo przecież Niemcy czy Szwajcarzy dają sobie radę. Tylko oni mają dekady praktyki, a my miesiąc, bo wyborów zdalnych u nas praktycznie nie ma.
W dużej mierze zresztą przez niechęć wobec nich PiS-u. Sam prezes mówił, że nie wyobraża sobie wyborów przez Internet, bo przecież taki wyborca jakieś filmiki ogląda, piwko pije i miałby głosować? Bo przecież wybory zdalne łatwo sfałszować. I nagle mamy dać radę – od zera do bohatera. A raczej „zmieścisz się, śmiało”. Kiedy zaś dotychczasowy prezes Poczty Polskiej coś bąknął, że to nie do zrobienia – to wymieniono go na nowego. Nowy zaś zapewne do 10. maja będzie się próbował zorientować, gdzie jest w firmie ekspres do kawy, bo na tyle z grubsza ma czas. A przecież Pocztę można by wykorzystać w tej sytuacji dużo sensowniej. Można się z Donaldem Tuskiem w wielu sprawach nie zgadzać, ale tu ma 100% racji.
Innymi słowy, ludzie tracą pracę, firmy padają, a politycy zajmują się sobą. Za chwilę gniew społeczny może być porażający. Ludzie naprawdę nie lubią kiedy ma się ich za idiotów, a po wszystkim PiS może jeszcze zatęsknić za niezawisłymi sądami. Póki co PiS liczy, że ciemny lud to kupi, a Jacek Kurski dostał na to 10 mld – drogo, ale czy do zrobienia?
W czasach prosperity inne kraje odkładały nadwyżki budżetowe, a my lecieliśmy na deficycie. Za te pieniądze powstawały programy popularne i proste – gotówka do ręki. Do tego szkodliwe. Chwalone już z każdej strony 500+ nie zrobiło właściwie nic w zakresie poprawy dzietności, za to zdemotywowało do pracy, uzależniło od zasiłków, a co więcej – zaczęło poszerzać obszary ubóstwa. Obniżenie wieku emerytalnego zwiększyło grono ubogich emerytów. Dynamiczny wzrost płac napędzał popularność rządzących, ale jednocześnie drenował kieszenie firm. Na szczycie koniunktury, nietypowo, firmy zamiast posiadać zapas gotówki, często znajdowały się na granicy wyczerpania możliwości finansowych. I w takim momencie przyszedł koronawirus.
Odpowiedź rządu okazała się dalece niewystarczająca.
Sednem problemu jest tu płynność. Wstrzymanie lub znaczące ograniczenie działalności to dla wielu firm natychmiastowy koniec – szczególnie, że rezerw brak. Skali zwolnień można się tylko domyślać, ale jeśli to choćby ułamek tego, co dzieje się w USA, to szykuje się katastrofa. Z rozmów z przedsiębiorcami wynika, że liczą ile wytrzymają (zwykle pada 2 miesiące), zanim padną i kogo zwolnić w pierwszej kolejności. Zwolnienia zresztą ruszyły. Grozi nam zerwanie sieci kooperacji i trwałe okaleczenie naszej gospodarki, niemogącej wrócić do sytuacji sprzed epidemii, kiedy ta ustąpi. Zapowiadana recesja nie będzie chwilowa, ale zaskutkuje trwałym obniżeniem tempa wzrostu.
Problem z przetrwaniem firm rząd zdiagnozował poprawnie: braknie pieniędzy na bieżące koszty przy znaczącym ograniczeniu przychodów. Zaproponowane rozwiązania idą w tym kierunku, ale są dalece niewystarczające. Zwolnienie ze składek ZUS dla mikrofirm to pomoc i ulga. Może pomoże przetrwać miesiąc. Dopłaty do pensji dla większych firm – podobnie. Ale co dalej? Nie mamy żadnych informacji co do dalszych planów czy poszerzenia „tarczy”, choćby do poziomu naszych sąsiadów. Na razie wiemy tyle, że nie stać nas na stan wyjątkowy, bo się pieniądze skończą. Jakbyście nie kupowali głosów za ciężkie miliardy, to by się nam nie skończyły.
I to pytanie tutaj kluczowe. W chwili pisania tego artykułu został oficjalnie równo tydzień do zniesienia wszelkich obostrzeń. Dość oczywistym jest jednak, ze to niemożliwe. A jaką mamy informację ze strony rządu? Poza tym, że wybory będą – żadnej. Nie wiemy, czy we wtorek możemy w końcu otwierać firmy. Nie wiemy, czy możemy wyjść po zakupy rzeczy może nie koniecznych, ale potrzebnych. Czujemy, że nie. Spekulujemy – jeszcze miesiąc – może dwa? Może trzy? A może do 10 maja, a potem od 11 znowu. Nie wiemy zupełnie nic. Nie wiemy jakie warianty rząd rozpatruje. Nie wiemy czy rozpatruje jakiekolwiek. Nie mamy żadnej informacji, jak się zachowa,ć kiedy kwarantanna się skończy. W telewizji powinna w kółko lecieć edukacja w tym zakresie. Poleci pewnie tydzień po zniesieniu obostrzeń w jakości szkoły TVP. Polityka informacyjna rządu kończy się na podaniu listy zgonów i zarażonych oraz kolejnych potwierdzeniach, jak świetnie wygląda sytuacja.
Nie jest świetnie. Nasz świat się wali. Fajnie było posiedzieć w domu tydzień czy dwa, ale teraz tracimy pracę, dochody, dorobek życia. Tymczasem rządzący fundują nam spektakl, w którym pokazują, ze interesuje ich tylko walka o władzę i tej władzy poszerzenie. Już nie możemy wyjść na zewnątrz i z zaprotestować, premier zaś może bez żadnego trybu wydać dowolnej firmie dowolne polecenie. Poczta ma otwierać listy, firmy telekomunikacyjne podawać dane o tym, gdzie się znajdujemy. Za chwilę PRL wyda się ostoją wolności i demokracji.
Jestem ostatnią osobą, która chciałaby oglądać Andrzeja Dudę na stanowisku o jeden dzień dłużej niż to konieczne, ale teraz to problem szóstorzędny. Dla nas: obywateli. Podsumowując:
Fot: Flickr Kancelaria Premiera, Krystian Maj/KPRM